Скачать книгу

za własne pieniądze. Banningom zależało, by czarne dzieci skończyły przynajmniej osiem klas. Jednak w październiku, kiedy priorytet miały zbiory, szkołę zamykano i uczniowie pracowali w polu.

      Pete zamienił kilka słów z Bufordem Provine’em, białym nadzorcą. Mówili o pogodzie, o tym, ile zebrano poprzedniego dnia, i o cenie bawełny na giełdzie w Memphis. W szczycie sezonu zawsze brakowało zbieraczy i Buford liczył na brygadę białych robotników z Tupelo. Poprzedniego dnia mieli przyjechać ciężarówką, ale się nie pokazali. Właściciel plantacji położonej trzy kilometry dalej zaproponował im podobno pięć centów więcej za funt bawełny, lecz takie pogłoski krążyły zawsze w czasie zbiorów. Drużyny zbieraczy jednego dnia tyrały od rana do wieczora, drugiego dnia znikały, a potem zjawiały się ponownie, kiedy zmieniały się płace. Tylko czarni nie mogli się rozglądać za lepszą robotą, ale wiadomo było, że Banningowie wszystkim płacą tyle samo.

      Zagrały silniki dwóch ciągników marki John Deere i robotnicy weszli na przyczepy. Pete patrzył, jak kołysząc się i kiwając, znikają między zaspami bawełnianego śniegu.

      Zapalił kolejnego papierosa i minąwszy szopę, ruszył z psem polną drogą. Florry mieszkała półtora kilometra dalej, na własnym kawałku ziemi, i ostatnio Pete zawsze chodził tam piechotą. Było to bolesne, ale lekarze powiedzieli, że długie spacery wzmocnią po jakimś czasie jego nogi i ból może ustąpić. Raczej w to wątpił i pogodził się z faktem, że nogi będą go rwać i boleć do końca życia, które na szczęście ocalił. Kiedyś już uznano go za zmarłego i rzeczywiście był bardzo bliski śmierci, dlatego każdy dzień traktował jak dar od losu.

      Aż do teraz. Ten dzień będzie dla niego ostatnim dniem życia, jakie znał, i przyjął to do wiadomości. Nie miał wyboru.

      * * *

      Florry mieszkała w różowym domku, który zbudowała po tym, jak ich matka zmarła i zostawiła im ziemię. Była poetką i choć zupełnie nie znała się na uprawie roli, przywiązywała dużą wagę do dochodów, jakie stąd płynęły. Jej część, o powierzchni dwustu sześćdziesięciu hektarów, była tak samo żyzna jak część Pete’a, dlatego Florry oddała mu ją w dzierżawę za połowę zysków. Była to umowa przypieczętowana uściskiem dłoni, oparta na wzajemnym zaufaniu i równie zobowiązująca jak podpisany notarialnie kontrakt.

      Kiedy przyszedł, Florry była na tyłach domu i przechadzała się po swojej ptaszarni z drucianej i sznurowej siatki, sypiąc karmę i gawędząc z najróżniejszymi papugami, papużkami i tukanami. W stojącej obok ptaszarni klatce trzymała tuzin kurczaków. Jej dwa goldeny siedziały na trawie, bez większego zainteresowania obserwując karmienie egzotycznego ptactwa. W domu miała pełno kotów, stworzeń, których ani Pete, ani psy nie darzyły zbytnią sympatią.

      Pete wskazał Mackowi miejsce na werandzie, a sam wszedł do środka. Marietta krzątała się po kuchni, w której unosił się zapach smażonego bekonu i placków kukurydzianych. Przywitał się i usiadł przy stole. Marietta nalała mu kawy, a on zaczął czytać poranną gazetę z Tupelo. Ze starego patefonu w salonie płynęła śpiewana sopranem smutna aria. Pete zadawał sobie często pytanie, ile osób w hrabstwie Ford, poza jego siostrą, słucha opery.

      Skończywszy zajmować się ptakami, Florry weszła przez tylne drzwi, powiedziała bratu „Dzień dobry” i usiadła naprzeciwko niego. Nie było żadnych uścisków ani całusów. Ci, którzy znali Banningów, uważali ich za ludzi chłodnych i zdystansowanych, unikających okazywania emocji i mało serdecznych. Było to prawdą, ale nie wynikało ze świadomego wyboru; tak po prostu zostali wychowani.

      Czterdziestoośmioletnia Florry miała za sobą krótkie nieudane małżeństwo w młodości. Była jedną z nielicznych rozwódek w hrabstwie i dlatego patrzono na nią trochę z góry, jakby naruszało to w jakiś sposób jej cześć i świadczyło o niemoralnym prowadzeniu się. Specjalnie się tym nie przejmowała. Miała kilka przyjaciółek i rzadko opuszczała swoją posiadłość. Za jej plecami często określano ją mianem Ptasiej Damy i nie mówiono tego z życzliwością.

      Marietta podała im grube omlety z pomidorami i szpinakiem, placki kukurydziane polane masłem, bekon i dżem truskawkowy. Oprócz kawy, cukru i soli wszystko, co było na stole, pochodziło z ich własnej ziemi.

      – Dostałam wczoraj list od Stelli – powiedziała Florry. – Idzie jej dość dobrze, choć ma pewne trudności z rachunkami. Woli literaturę i historię. Zupełnie jak ja.

      Dzieci Pete’a miały wysyłać przynajmniej jeden list w tygodniu do ciotki, która pisała do nich co najmniej dwa razy w tygodniu. Pete’owi nie zależało, by do niego pisali, i powiedział im, że mogą sobie to darować. Ale jeśli chodziło o listy do ciotki, nie wolno było im się migać.

      – Nie miałam żadnych wiadomości od Joela – dodała.

      – Na pewno jest bardzo zajęty – odparł Pete, przewracając stronę gazety. – Nadal spotyka się z tą dziewczyną?

      – Chyba tak. Jest o wiele za młody na miłość, Pete. Powinieneś z nim porozmawiać.

      – I tak mnie nie posłucha. – Pete zjadł kawałek omletu. – Chcę tylko, żeby szybko skończył studia. Mam już dość płacenia czesnego.

      – Zbiory są chyba dobre. – Florry prawie nie tknęła jedzenia.

      – Mogłyby być lepsze, a wczoraj znów spadła cena. Mamy w tym roku za dużo bawełny.

      – Cena ciągle rośnie i spada, prawda? Kiedy jest wysoka, bawełny brakuje, a kiedy spada, jest jej za dużo. I tak źle, i tak niedobrze.

      – No właśnie.

      Zastanawiał się, czy nie zdradzić siostrze, co się wkrótce wydarzy, ale na pewno źle by na to zareagowała, błagałaby, żeby tego nie robił, wpadłaby w histerię i w końcu by się pokłócili, co nie zdarzyło im się od wielu lat. Wiedział, że zabójstwo dramatycznie odmieni jej życie. Z jednej strony było mu jej żal i czuł się w obowiązku jakoś to wytłumaczyć, ale z drugiej – zdawał sobie sprawę, że wytłumaczyć tego nie można i nawet gdyby spróbował, nie dałoby to pożądanego rezultatu.

      Trudno było sobie wyobrazić, że to śniadanie może być ich ostatnim wspólnym posiłkiem, ale właściwie wiele rzeczy tego ranka działo się po raz ostatni.

      Musieli teraz porozmawiać o pogodzie i zajęło im to kilka minut. Według almanachu następne dwa tygodnie miały być chłodne i suche, idealne na zbiory. Pete ponownie podzielił się z siostrą swoimi obawami z powodu niedostatecznej liczby zbieraczy, a ona przypomniała mu, że wiecznie się na to skarży. I rzeczywiście, tydzień temu również ubolewał nad brakiem pracowników sezonowych.

      Pete nie zamierzał się objadać, zwłaszcza w taki straszny dzień. Głodował podczas wojny i wiedział, jak niewiele potrzebuje ciało, by przetrwać. Kiedy ktoś mniej waży, nie obciąża tak bardzo nóg. Zjadł kawałek bekonu, wypił parę łyków kawy i przewrócił kolejną stronę gazety, słuchając, jak Florry opowiada o krewnej, która właśnie zmarła w wieku dziewięćdziesięciu lat, według niej zdecydowanie zbyt wcześnie. Ostatnio dużo myślał o śmierci i zastanawiał się, co napisze o nim w nadchodzących dniach miejscowa gazeta. Na pewno zamieszczą jakiś artykuł, może nawet kilka, choć nie cierpiał zwracać na siebie uwagi. Było to nieuniknione, ale bał się, że zrobią z tego wielką sensację.

      – Niewiele jesz – zauważyła. – I chyba trochę schudłeś.

      – Ostatnio nie mam apetytu – przyznał.

      – Jak dużo palisz?

      – Tyle, ile chcę.

      Miał czterdzieści trzy lata, ale wyglądał, przynajmniej jej zdaniem, na starszego. Gęste ciemne włosy posiwiały mu nad uszami, a czoło przecinały długie zmarszczki. Przystojny młody żołnierz, który poszedł na

Скачать книгу