ТОП просматриваемых книг сайта:
Siostra Słońca. Lucinda Riley
Читать онлайн.Название Siostra Słońca
Год выпуска 0
isbn 978-83-7985-453-0
Автор произведения Lucinda Riley
Жанр Любовно-фантастические романы
Издательство OSDW Azymut
Wkrótce wyszła za Waltera Huntleya-Morgana. Pochodził z bardzo dobrej rodziny, ale to jego starszemu bratu, Victorowi, przypadło w udziale prowadzenie rodzinnego banku. Walter zawsze był tym „drugim”, jak to smętnie określał.
Cecily starała się przekonać samą siebie, że ojciec ma rację – życie to wyzwanie, któremu trzeba sprostać. Wiedziała jednak doskonale, że ją żadne wyzwanie nie czeka. Myślała, że oszaleje z nudów. Miała też świadomość, że nawet w najbardziej ponure dni stycznia w jej nowojorskich kręgach zawsze coś się dzieje, a jednak na srebrnej tacy w holu nie pojawiło się dla niej żadne zaproszenie na lunch czy popołudniową herbatkę. I przeglądając rubryki towarzyskie w „New York Timesie”, domyśliła się dlaczego. Zaproszenie na tę samą imprezę dawnej i obecnej narzeczonej byłoby wielkim nietaktem. Patricia Ogden-Forbes wyprzedziła ją w rankingu śmietanki towarzyskiej. Cecily miała wrażenie, że opuściły ją nawet najbliższe przyjaciółki.
Pewnego popołudnia wzięła łyk bourbona z karafki stojącej na kredensie w salonie i zadzwoniła do swojej najstarszej i najbliższej przyjaciółki, Charlotte Amery. Odebrała gosposia i poszła poprosić Charlotte. Po chwili poinformowała, że panienka, niestety, jest zajęta.
– To pilne! – powiedziała Cecily. – Proszę przekazać jej, by oddzwoniła do mnie jak najprędzej.
Minęły dwie godziny, nim Mary przyszła do niej z wiadomością, że telefonuje Charlotte.
– Cześć, Charlotte, jak się masz?
– Dobrze, kochanie. A ty?
– No, wiesz, rzucił mnie przystojny narzeczony, Europie grozi wybuch wojny… – Cecily zachichotała.
– Och, tak mi przykro.
– Jezu! Ja tylko żartowałam, Charlotte. Nic mi nie jest, naprawdę.
– To cieszę się bardzo. Musi być ci ciężko… Ten Jack i w ogóle…
– Nie jest to może wymarzona sytuacja, pewnie, ale przecież jeszcze żyję. Ostatnio się nie odzywasz. Co ty na to, żebyśmy spotkały się jutro? Mogłybyśmy zrobić sobie przyjemność i napić się herbaty w Plaza. Mają tam najlepsze babeczki w mieście.
– Oj, niestety, nie mogę. Rosemary urządza u siebie małe spotkanie. Podobno jej angielska przyjaciółka zostanie u niej na dłużej, mamy się uczyć grać w brydża!
Cecily zacisnęła zęby. Rosemary Ellis była bez wątpienia królową śmietanki towarzyskiej w jej pokoleniu i do tej pory bardzo się przyjaźniły.
– Trudno. To może w przyszłym tygodniu?
– Nie mam przy sobie kalendarza. Może zadzwonię do ciebie w poniedziałek i zobaczymy, kiedy by nam obu pasowało?
– Dobry pomysł. – Cecily starała się nie zdradzić, że głos jej się łamie.
W najwyższych nowojorskich kręgach nic nie działo się spontanicznie. Każde wyjście do fryzjera, przymiarka sukni i manicure, nie mówiąc już o spotkaniu z przyjaciółmi, było planowane i wpisywane do kalendarza z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Charlotte nie zadzwoni do niej w poniedziałek.
– Świetnie – zdołała wydukać. – To na razie.
Rzuciła słuchawką i wybuchnęła płaczem.
Godzinę później – kiedy leżała na łóżku, patrząc w sufit, bo nie była w stanie nawet próbować czegoś czytać – do drzwi zapukała Evelyn.
– Przepraszam, panienko. Przysłała mnie Mary, bo w holu czeka jakaś pani z panem. Chcieli się widzieć z panienki mamą. Powiedziałam, że pani wyjechała. Ale tamta pani mówi, że i z panienką chciała się zobaczyć.
Evelyn podeszła i podała jej wizytówkę.
Cecily przeczytała ją i westchnęła. Najwyraźniej na dole była jej matka chrzestna. Cecily rozważała możliwość wymówienia się chorobą, ale wiedziała, że mama nigdy by jej nie darowała, gdyby nie przyjęła jej dawnej przyjaciółki jak należy.
– Zaprowadź ich do salonu i powiedz, że zejdę za dziesięć minut. Muszę się trochę odświeżyć.
– Oj, ale tam nie jest napalone w kominku, panienko.
– To idź i napal.
– Tak, panienko.
Cecily sturlała się z łóżka i popatrzyła w lustro. Przyczesała swoje niesforne kręcone włosy i uznała, że raczej przypomina Shirley Temple niż Gretę Garbo. Przygładziła trochę bluzkę i spódnicę, a na koniec nałożyła odrobinę szminki na usta i zeszła powitać matkę chrzestną.
– Mój skarrrbie! – zamruczała jak kot Kiki, ściskając Cecily. – Jak się masz?
– Świetnie, dziękuję.
– Jakoś na to nie wygląda, kochanie. Wydajesz się zmęczona i jesteś blada jak niebo nad Manhattanem.
– Och, byłam zaziębiona, ale już mi lepiej – skłamała Cecily.
– Nic dziwnego. Manhattan o tej porze jest jak lodówka, w dodatku pusta! – Kiki zaśmiała się.
Przebiegł ją dreszcz. Otuliła się szczelniej futrem z norek, podchodząc do kominka, gdzie już palił się ogień, i wyciągnęła z torebki papierosa w cygarniczce.
– Muszę przyznać, że podziwiam zdecydowany i śmiały gust twojej matki w urządzaniu wnętrz. Art déco nie jest dla wszystkich.
Zatoczyła łuk ręką, wskazując pokój, którego jedną ścianę pokrywały niemal całkowicie lustrzane powierzchnie.
– Pamiętasz Tarquina, prawda? – spytała, najwyraźniej dopiero teraz przypominając sobie o obecności przystojnego mężczyzny, z którym Cecily tańczyła w sylwestra dwa tygodnie temu.
Stał obok niej, nie zdejmując grubego tweedowego palta. Nawet po napaleniu w kominku w salonie nadal było lodowato.
– Oczywiście. – Cecily uśmiechnęła się. – Jak się masz, Tarquin?
– Świetnie, Cecily, dziękuję.
– Mogę zaproponować wam coś do picia? Herbatę? Kawę?
– Wiesz, myślę, że nam wszystkim dobrze zrobiłoby trochę brandy dla rozgrzewki. Tarquin, byłbyś tak dobry? – Kiki wskazała karafki na kredensie.
– Oczywiście. – Skinął głową. – Dla ciebie też, Cecily?
– Ja…
– O, przestań, brandy to jak lekarstwo, zwłaszcza przy przeziębieniu, nieprawdaż, Tarquin?
– Jak najbardziej, racja.
Ale może nie o czternastej trzydzieści, pomyślała Cecily.
– I dokąd to wyfrunęła twoja matka? Mam nadzieję, że gdzieś, gdzie jest cieplej? – spytała Kiki.
– Nie. Tak naprawdę pojechała do Chicago odwiedzić matkę, to znaczy moją babkę.
– Cóż to za okropna kobieta, ta Jacqueline – prychnęła Kiki, przysiadając na wyłożonym skórą obrzeżu