Скачать книгу

Ta. Należał do Teutoburga, są kilka stanowisk dalej. Wymiękł, jak się znieśli kilka lat temu, i przystąpił do Hegemonii. Jest w porządku, myślę.

      Zrozumiałem wszystko, co powiedział – z wyjątkiem tego, że się „znieśli”. Uznałem, że nie warto marnować na to dalszych pytań.

      Pokrótce przejrzałem leżący przede mną kontrakt. Nie było tu żadnych dziwnych zapisów, o które trzeba by się martwić. Umowy tego rodzaju podlegały dość ścisłej kontroli pod nadzorem Hegemonii. Treść każdej z nich była niemal taka sama: miałem posłusznie służyć przez okres nie krótszy niż sześć lat. Po upływie tego terminu mogłem zaciągnąć się ponownie, jeśli będą mnie chcieli.

      Istniał oczywiście pewien szkopuł. Wprawdzie zasady rządzące werbunkiem były zawsze niemal identyczne, nie dało się jednak tego powiedzieć o rodzajach misji, których podejmowały się poszczególne legiony. Jakiś legion mógł się zatrudnić na przykład w charakterze ochrony jakiegoś pozaziemskiego księcia, w tym fachu trudno o wygodniejszą chałturkę. Dobre żarcie, wypasione baraki i brak problemów większych niż niewypastowane obuwie, chyba że dojdzie do próby zamachu albo jakiegoś poważnego buntu. Rzecz jasna, większość legionów nie miała tak lekko. Podejmowały się misji obejmujących prawdziwą walkę.

      Dawno temu, gdy Galaktycy pierwszy raz trafili na Ziemię, uznali, że nie mamy zbyt wiele do zaoferowania. Jednak wkrótce się zorientowali, że lubimy walczyć, a tę cechę dało się przekuć w cenny towar: wojska najemne. Był to dobry interes dla wszystkich stron. Okoliczne światy, należące do obcych, mogły liczyć na nasze zaciężne legiony, gdy trzeba odwalić brudną robotę, a w zamian ludzkości pozwolono pozostać przy życiu.

      – Podpisujesz czy nie? – nieoczekiwanie wrzasnął na mnie weteran Harris.

      Przycisnąłem wszystkie pięć palców do szklanej tafli. W tej samej ­chwili poczułem ucisk w żołądku, jakby chciał wyskoczyć mi przez gardło.

      – Wspaniale! – stwierdził. – Proszę, twój dysk.

      Przesunął leżący na blacie srebrny żeton w moją stronę. Schowałem go do kieszeni.

      – Miej go pod ręką. To twój identyfikator.

      – Okej – odparłem. – Co mam teraz robić?

      – Co tylko chcesz. Wylatujemy dopiero rano.

      – Rano?

      – No. To po to Ville posłał cię do Varusa, co nie? Podłapaliśmy niezłą robotę, a brakuje nam kilku ludzi.

      Wybałuszyłem na niego oczy i już otwierałem usta, by coś powiedzieć, ale znów je zamknąłem. Spodziewałem się zupełnie czegoś innego. W filmach, kiedy bohaterowie wstępowali do legionu, zawsze pokazywano niekończące się sesje szkoleniowe na Ziemi, zanim nowi rekruci w końcu lądowali na pierwszej misji.

      – Co mam ze sobą począć do rana? – tylko tyle zdołałem z siebie wydusić.

      – Masz gdzie się przechować na noc?

      – Ee, nie.

      – Trzymaj – powiedział, stukając kolejnym żetonem o kontuar.

      Wziąłem go do ręki.

      – Co to takiego?

      – Żeton na kolej powietrzną, kmiotku – burknął. Kiedy nie ruszyłem się z miejsca, utkwił we mnie gniewne spojrzenie. – No? Zjeżdżaj, nie będę ci nosił bagaży!

      Żadnego uścisku dłoni, żadnego instruktażu, nic. W mojej głowie kłębiło się z tysiąc pytań, ale nie chciałem już pierwszego dnia wnerwić legionowego weterana.

      – Dziękuję – odparłem machinalnie. – Muszę się jeszcze sporo nauczyć. Czy jest jakaś broszura albo strona, gdzie mógłbym…

      – Nie. Na „najczęściej zadawane pytania” też bym nie liczył. Nie masz dostępu do żadnych materiałów, dopóki nie znajdziesz się na statku. Możesz się przekimać na barce. Szczerze, wolimy taką opcję, bo w ten sposób nikt się nie spóźnia. Szkolenie odbędziesz po drodze na misję. Żeton musisz wykorzystać do dziesiątej wieczór, potem nie ma już żadnych połączeń do portu kosmicznego.

      Przez chwilę wpatrywałem się w żeton.

      Harris znów spiorunował mnie wzrokiem.

      – Coś jeszcze? – warknął, dając wyraźnie do zrozumienia, co myśli o kontynuowaniu tej dyskusji.

      – Ee, nie.

      – To zmiataj, McGill!

      Ruszyłem w stronę torowiska, ale było puste. Rzuciłem okiem na zegar – okazało się, że mam jeszcze kilka godzin, zanim będę musiał udać się do transportowca.

      Czułem się trochę odrealniony. Sprawy potoczyły się tak szybko… Zastanawiałem się, czy aby nie jestem w jakimś szoku. W jednej ­chwili szwendałem się po okolicy przekonany, że nie ma dla mnie żadnej przyszłości, a już minutę później – sześć lat służby w jednostce, o której nie miałem zielonego pojęcia.

      Ogarnęło mnie dziwne wrażenie. Pomyślałem teraz, że trzeba było poczytać o każdym legionie, nie tylko tych najsłynniejszych. Po prostu przez myśl mi nie przeszło, że coś takiego może się zdarzyć. Chyba każdy kandydat zakładał, że dołączy do ekipy, która bryluje w wieczornych wiadomościach.

      Przez chwilę rozważałem, czy nie wyciągnąć tabletu i nie poczytać o Varusie, ale jakoś nie miałem ochoty. W końcu już się zaciągnąłem. Nie było sensu zatruwać sobie głowy szczegółami.

      Przypomniałem sobie, że na parterze widziałem stoisko z przekąskami i piwem, więc obróciłem się na pięcie i poszedłem w stronę ruchomych schodów. Nie ruszałem alkoholu, od kiedy zdecydowałem się zaciągnąć. Takie rzeczy zawsze wyskakiwały na badaniach. Ale teraz, skoro już po wszystkim, nie było sensu się hamować. Do tego zdecydowanie musiałem się napić, i to zaraz.

      W drodze na górę natknąłem się na jedną z nielicznych osób, które tu znałem. Był to nie kto inny jak Carlos.

      Stał na szczycie schodów i spoglądał w dół. Wyglądał na strapionego, jakby nie umiał się zdecydować, czy zjeżdżać. Prychnąłem z rozbawieniem. Od razu wiedziałem, co go spotkało. Nikt nie chciał przyjąć zbolałego fiutka, podobnie jak i mnie. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak ponury obraz nakreślili w jego aktach psycholodzy. W streszczeniu na pewno wyróżniało się coś à la „kliniczny dupek”.

      – Ej! Carlos! – huknąłem na powitanie.

      Wyglądał na spłoszonego. Najwyraźniej dopiero teraz mnie zauważył. Wlepił we mnie gały, po czym na jego twarzy wreszcie pojawiło się zrozumienie.

      – O proszę! – odparł. – Toż to wysoki jak topola, głupi jak fasola! Co tam słychać?

      Wyszczerzyłem zęby w wymuszonym uśmiechu i pokle­pałem go po plecach. Stęknął cicho i spojrzał na mnie z irytacją.

      – Małe kłopoty z adopcją, co? – rzuciłem. – Niech zgadnę, co ci powiedzieli: „Nawet twoja własna babcia nie przyjęłaby takiego złamasa jak ty”.

      – Nie, to wcale…

      – Słuchaj – przerwałem mu i wskazałem palcem nad schodami, w stronę budki Varusa. – Chcesz dobrą radę? Varus ma ostre braki. Biorą ludzi na lewo i prawo.

      – Na co?

      – Nie chcieli powiedzieć, więc może chodzić o eskortę dla jakichś dygnitarzy. Zawsze jest wtedy cicho sza, pewnie ze względów bezpieczeństwa.

      – Takie akcje to superinteres.

      – Ano. A dzisiaj w nocy zabieram się z

Скачать книгу