Скачать книгу

Tak jest, sir… ee, znaczy techniku.

      – Specjalisto. Powinieneś zwracać się do mnie per „specjalisto Ville”. Albo „specjalisto techniczny Ville”.

      Nie wiedziałem, że nazywa się Ville, ale teraz dostrzeg­łem jego identyfikator. Postanowiłem nie odpowiadać, bo poczułem się zupełnie zbity z tropu. Z trudem docierało do mnie, że naprawdę tu stoję, rozmawiam z tym gościem i próbuję zaciągnąć się do legionów.

      Ville wyciągnął z wnęki przy wejściu żeton wielkości drobnej monety i podał mi go.

      – Co to takiego? – spytałem.

      – Twoje dane. Drzwi je wybiły. Każdy, kogo spotkasz w Izbie, będzie chciał, żeby mu to okazać. Nie zgub żetonu, inaczej się wkurzą.

      – Dobrze, dzięki.

      – Najpierw idź się sprawdzić na parterze. Nie zawracaj głowy ludziom przy stoiskach legionów, dopóki nie przejdziesz wszystkich prób. Nie będą chcieli gadać z kleksem, zanim nie poznają twoich statystyk.

      Kleksem? Nie miałem zielonego pojęcia, o co chodzi, ale machnąłem na to ręką.

      – Okej, jasne – odparłem.

      – A, młody, jeszcze jedno – dodał Ville. – Następnym razem możesz podjechać linią miejską do stacji pod Izbą. Nie musisz drałować ulicą. Widzisz, nie wszyscy tam pałają miłością do rekrutów.

      – Dobra, dzięki. Nie wiedziałem.

      Zszedłem jeszcze niżej po marmurowych schodach, ze zmarszczonym czołem próbując zrozumieć jego słowa. Następnym razem? To miał być jakiś następny raz? Przez całe życie byłem przekonany, że nie ma nic prostszego, jak zaciągnąć się do służby. Zawsze znalazł się ten czy inny legion, który akurat prowadził rekrutację. Byłem sprawny fizycznie i za półmetkiem do otrzymania dyplomu, więc spodziewałem się, że będą zachwyceni, mogąc powitać mnie w swoich szeregach.

      Zacząłem od boksów medycznych. To tam zmierzyłem się z pierwszymi kolejkami – najdłuższymi na sali. Nie miałem obaw co do tej części testów. Przeszedłem już mnóstwo badań lekarskich przy selekcji do szkolnych drużyn sportowych.

      Tutejsze fartuchy nie zamierzały jednak przepuścić nawet najmniejszego szczegółu. Oglądali mnie z każdej strony jak rodowodowego knura na dożynkach. Skłuli mnie, opukali, wykrwawili i odsikali do reszty. Po godzinie tych pierdół jakaś pielęgniarka z marsową miną wcisnęła mi w dłoń mały żeton.

      – Jakie mam wyniki? – spytałem.

      – Wystarczająco dobre, żeby stanąć w następnej kolejce – odparła.

      Rzuciłem okiem na jej naszywki. Przyglądając się uważnie, byłem już w stanie rozszyfrować stopień. Też była specjalistą, tak jak ten koleś przy drzwiach. Tyle że nie technicznym, a biosem – można w zasadzie powiedzieć, że sanitariuszem.

      Ruszyłem za tłumem w stronę kręgów sparingowych. W pierwszej sali wręczono mi karabin treningowy. Uśmiechnąłem się. Leżał w dłoni dokładnie tak jak te, które dokupiłem do mojego symulatora. Oddałem tuzin strzałów do tyluż ruchomych celów i już zaczynałem się wkręcać, kiedy jakiś gość wrzasnął „czas!” i wygonił mnie ze strzelnicy.

      Kolejna próba odbywała się na niewielkiej arenie. Widziałem krzątających się tutaj ludzi jeszcze spod drzwi. Była to próba zupełnie innego rodzaju – chodziło o walkę przy użyciu archaicznej broni. Nawet w najmniejszym stopniu nie czułem się z nią tak pewnie, jak ze szkolnym karabinem.

      Podniosłem drążek wykonany z błyszczącego metalu. Z jednej strony zakończony był okrągłą, jakby mosiężną gałką, a z drugiej rękojeścią, osłoniętą gardą. Od biedy można było to chyba porównać do miecza ćwiczebnego, tyle że nie było do niego zbyt podobne. Jak dla mnie, najbardziej przypominało jakiś dziwny przybór kuchenny.

      Zrozumiałem, że chcą teraz sprawdzić, jak poradzę sobie w walce z bronią energetyczną. Wszystkie legiony musiały być gotowe do podjęcia walki przy użyciu energoostrzy. Ciężkozbrojni używali ich prawie tak często jak broni palnej. Były jak miecze, tyle że składające się z plazmy i światła. Nigdy się nie wiedziało, z jakim poziomem zaawansowania technicznego przyjdzie się zmierzyć i co sprawdzi się najlepiej w walce z danym przeciwnikiem. O takich sprawach decydowali Galaktycy oraz ludzie z Hegemonii. Legioniści mieli po prostu słuchać i walczyć według zasad ustalonych przez innych.

      Podenerwowani instruktorzy zaprowadzili mnie na ring. Po przeciwnej stronie spodziewałem się spotkać drugiego gościa z elektrycznym mieczem. Zamiast tego zobaczyłem plątaninę kabli i żelastwa, złożoną w kształt ludzkiej sylwetki – natychmiast dotarło do mnie, że będę walczył z robotem. Stojące przede mną urządzenie przypominało szkielet zbudowany ze stalowych rurek. Zobaczyłem, że zasilanie maszyny zapewniał przewód prowadzący z jej prawej stopy ku ścianie, z której sterczała wtyczka.

      Dopiero wtedy zauważyłem trociny pod swoimi stopami i brązowe, grudkowate plamy wśród ścinków – czy to resztki krwi, czy może twarde, zaschnięte wymiociny? A może coś jeszcze gorszego?

      Widok tych plam na pewno nie poprawiał mi humoru, czymkolwiek były. A jednak przysłużyły mi się w pewien sposób, wyostrzając moje zmysły. Wiedziałem, że to na pewno nie ten elektryczny szkielet krwawił i robił pod siebie.

      Nikt nie odezwał się do mnie słowem. Żadnych pouczeń, zupełnie nic. Nawet nie zawołali „start!”. Po prostu zatrzasnęli za mną rozklekotane drzwi, a robot przystąpił do działania.

      Słyszałem o szkołach, gdzie przygotowują na takie akcje. W założeniu miały nauczyć młodych kandydatów wszystkich tajników życia w legionach podczas trzymiesięcznego kursu, wycenionego na jakieś czterdzieści tysięcy kredytów. Nie miałem na to ani pieniędzy, ani czasu, ale w tej ­chwili bardzo żałowałem, że nie było inaczej. Poczułem się tak, jakbym przez całą swoją cholerną edukację uczył się nie tego, co trzeba.

      Robot ruszył przed siebie i zaczął wywijać mieczem z boku na bok, zataczając nim powolne łuki. W pierwszym odruchu chciałem uciekać, ale wiedziałem, że obserwują mnie legioniści. Tchórzostwo nie zrobiłoby dobrego wrażenia.

      Zostałem więc na miejscu i wysunąłem miecz przed siebie, w kierunku nadchodzącego robota. Wszystko, co zrobiłem, ograniczało się w zasadzie do ustawienia mojego patyka na drodze jego patyka. Maszyna trzas­nęła prętem o mój oręż i ring wypełnił oślepiający, iskrzący rozbłysk, donośny trzask i zapach ozonu.

      Robot natychmiast przestał ciąć powietrze, wycofał się na swoją stronę ringu. Wyprostowałem się, przybierając swobodną postawę, i odetchnąłem głęboko.

      – To tyle? – spytałem na głos.

      Dureń.

      Robot zresetował program. Znów ruszył prosto na mnie, ale tym razem wymachiwał z góry na dół, a jego miecz treningowy poruszał się wyraźnie szybciej.

      Nie jestem skończonym tępakiem. Uskoczyłem na bok i wysoko uniosłem trzymaną płasko klingę, by przechwycić kolejny pionowy zamach maszyny.

      Kolejny trzask i buczenie. Robot znów się cofnął.

      Na moją twarz wypełzł zadufany uśmiech. Był to pewnie mój pierwszy uśmiech tego dnia. Poczułem, że zaczynam rozumieć, o co tu chodzi.

      Wtem robot rzucił się na mnie jeszcze raz. Teraz wykonywał pchnięcia, mierząc w mój tors i wyrzucając miecz przed siebie niczym jakiś morderczy tłok. Zdawałem już sobie sprawę, że mosiężna kula porazi mnie paskudnie, jeśli tylko zdoła trafić. Najwyraźniej legioniści chcieli odpowiednio zmotywować rekrutów. Z tego, co mogłem odgadnąć po śladach w trocinach, ten wstrząs nie należał

Скачать книгу