Скачать книгу

pan przywiózł z Szczecina,

      Pianino pan ma z Gogolina,

      Z Wrocławia przytaszczył pan fiata,

      Więc po co pan struga wariata?

      Gdy Szpalski pisze te słowa, w południowo-wschodniej Polsce „zwalnia się” mienie Ukraińców i Łemków wysiedlanych w ramach akcji „Wisła”.

      Gospodarowanie majątkiem opuszczonym i poniemieckim jest sprawą na tyle skomplikowaną, że do końca lat czterdziestych odnośne przepisy rozrosną się do pięćdziesięciu kilku aktów prawnych, podanych w czterdziestu dziennikach ustaw, monitorach i dziennikach urzędowych. Aby ułatwić orientację w gąszczu ustaw i rozporządzeń, w 1950 roku Polskie Wydawnictwa Gospodarcze zgromadzą je w ponaddwustustronicowej książce. Urząd Likwidacyjny zostanie rozwiązany dopiero w 1951 roku.

      Jedyny pomnik ruchomego poniemieckiego mienia znajduje się w Toruniu. To ręczny wózek załadowany dobytkiem, upamiętniający zdjęcia do filmu Prawo i pięść z 1964 roku, do dziś uznawanego powszechnie za najlepszy polski western. Pomnik stanął w 2008 roku na Rynku Nowomiejskim. W filmie Jerzego Hoffmanna i Edwarda Skórzewskiego Toruń zagrał fikcyjne miasto Graustadt na ziemiach zachodnich, spolszczone na Siwowo. W próżni, jaka powstała po wysiedleniu Niemców, a jeszcze przed pojawieniem się polskiej władzy ludowej, główny bohater Andrzej Koenig, jedyny sprawiedliwy, zagrany przez młodego Gustawa Holoubka, broni w pojedynkę opuszczonego mienia przed bandą szabrowników, którzy podszywają się pod nową administrację miasta. „Doktor” Mielecki, który kieruje grupą mającą zabezpieczyć mienie w widmowym, opuszczonym mieście – gdzie z żywych został tylko pijany i nieznośnie usłużny niemiecki kelner w hotelowej restauracji – okazuje się typem spod ciemnej gwiazdy, który nie ma zamiaru mienia zabezpieczyć, lecz je zrabować i z zyskiem sprzedać w centralnej Polsce. W Prawie i pięści jest i zachłyśnięcie się obfitością rzeczy przez złamanych wojną ludzi, którzy stracili bliskich i majątek; i wyrosła na wojennych krzywdach nienawiść do Niemców przenoszona na pozostawione przez nich sprzęty; i niejasne poczucie niesmaku towarzyszące przymierzaniu „ciuchów” z niemieckich szaf; i chęć szybkiego zysku; i brak skrupułów wobec repatriantów, których szabrownicy chcą pozbawić między innymi bezcennego sprzętu medycznego.

      Dla kogoś, kto nie przeczyta napisu przypominającego o pracach nad Prawem i pięścią albo nie będzie pamiętał filmowego kontekstu, toruński pomnik będzie po prostu ręcznym wózkiem wypełnionym dobytkiem, pomnikiem rzeczy czasu wojny – niszczonych, zapomnianych, porzucanych, wydzieranych właścicielom, osieroconych. Bo „śmierć, zagłada, rozbiórka osobowości jest także zagładą i rozbiórką rzeczy”, pisała w Lamencie rzeczy martwych Rachela Auerbach. Rzeczy poniemieckich, pożydowskich, podworskich i wreszcie popolskich, tych, które zostały w dawnych ojczyznach, tam gdzie trawa była najzieleńsza, zabawy najweselsze, gdzie jak się śpiewało, to tylko pełną piersią, a gdy szedłeś do lasu, to wracałeś z samymi prawdziwkami.

      Kiedy skończył się szaber? I czy rzeczywiście się skończył? Czy tylko się wycofał, jak choroba, napasłszy się pożydowskim, poniemieckim i podworskim, by wkrótce wybuchnąć w zmutowanej formie jako komunistyczny wirus zaniedbywania i rozkradania tego, co państwowe, a więc bezpańskie? „W centralnej Polsce udane podróże na Dziki Zachód dowodziły męskiej zaradności i sprytu. Miały wpływ na ówczesną kulturę życia codziennego: system wartości, kulturę materialną, czas wolny” – pisał Marcin Zaremba. Rozdawnictwo wyszabrowanych dóbr stało się elementem powojennego stylu życia. Burmistrz przekazał w prezencie mieszkanie sekretarzowi PPR, komendant posterunku MO podarował konia burmistrzowi, a ten znów sprezentował meble lekarzowi i nauczycielce. Tak rodziło się społeczeństwo.

      Szaber drugiego i trzeciego powojennego pokolenia: kradzież z czynów społecznych łopat, kilofów i szpadli; ogałacanie pegeerów z narzędzi i plonów; łyżki i widelce umocowane na łańcuchach w barach mlecznych, by nie wylądowały w kieszeniach klientów. Rodzina, która bez pytania, po cichu opróżnia z mebli mieszkanie krewnej, która wyemigrowała – krewna na pewno się dorobi, nie to, co my tutaj, należy nam się. Pacjenci, którzy wynoszą krzesła z poczekalni w klinice. Sekretarka podkradająca w biurze środki czystości, papier do drukarki i wspólną kawę. Pracodawca ma, nie zbiednieje. Nawet nie zauważy. Spieszczanie, infantylizowanie, bagatelizowanie szabru: A może tak mały szaberek? Jeśli nie wezmę ja, weźmie kto inny. Ani żadnej rzeczy, która jego jest? Ale szaber to przecież nie kradzież. Nie grzech.

3

      Urządzeni nad Odrą i Bałtykiem

      Po sprzątnięciu brudów i pomalowaniu ścian w pokojach i kuchni trzeba było pościągać jakieś meble. O kupnie nie było nawet mowy […]. Nic innego nie pozostało, jak naprawić te, które były w mieszkaniu, a brakujące przynieść z sąsiednich, rozbitych mieszkań. W taki oto sposób umeblowaliśmy dwa pokoje i kuchnię. Praca ta nie była łatwa. Gdy weszło się do takiego pokoju, miało się wrażenie, że jest się w antykwariacie meblowym. Istna pstrokacizna kolorów i epok, ale ciągle mówiliśmy: „dobrze, że chociaż takie są”.

      Ze wspomnień Henryka Miśko

      Zresztą żadnej łódki nie było. Pływały natomiast po jeziorze… szafy. Jedną, masywną, głęboką obserwowaliśmy z synem przez kilka dni. Pływała i nie tonęła. Wobec tego uznaliśmy ją za zdatną na łódź. Syn siadł do niej i posługując się drągiem – pływał. […] Pewnego dnia przywiózł mi wodne lilie, które rosły na drugim brzegu jeziora.

      Ze wspomnień Heleny Będkowskiej

      To niemiecki stół – podnosiła głos mama. – Już dawno powinieneś go porąbać na kawałki.

      Paweł Huelle, Stół

      Retoryka powojennej propagandy mogłaby sugerować, że życie toczy się wszędzie, tylko nie w domu – zebranie, plac budowy i świetlica wydawały się znacznie ważniejsze niż własne cztery ściany. Domem nowego człowieka miały być partia i kolektyw. Trudno ruszać z posad bryłę świata, siedząc w bujanym fotelu i popijając herbatę. Na przytulność nie było czasu ani miejsca. Toteż grzechem głównym powojennego domu stała się stylistyka mieszczańskiego salonu. Wyparła ją prozaiczna ciasnota i prowizorka kwaterunku, brak sprzętów i pamiątek, które przepadły w wojennej katastrofie, wreszcie programowa demokratyzacja i antyklasowość wzornictwa, funkcjonalizm i redukcja, odpowiadające tendencjom w całej Europie. „Moda konsolek, etażerek itp. jako »stoiska« dla paru porcelanowych figurek dawno minęła” – obwieszczała wyrocznia gospodyń domowych Irena Gumowska w wydanym w 1955 roku poradniku My i nasz dom. Według Gumowskiej salon był już tylko „przeżytkiem, który śmieszy”. Wtórowała jej „Kobieta i Życie”, apelując w 1958 roku o zerwanie z „nieznośną tradycją pełnych zestawów sypialek, jadalek i gabinetów – tego całego pseudoluksusu – błyszczącej politury, banalnego niepraktycznego forniru tych kredensów-sarkofagów, okrągłych dużych stołów otoczonych sztywnymi wysokimi krzesłami (model 1925!), tych trzydrzwiowych olbrzymich szaf”. Kredens i spółka stały się nie tylko burżuazyjnymi zbytkami (nie mówiąc już o tak wyspecjalizowanych sprzętach jak stolik do kawy czy szezlong do popołudniowej drzemki), ale również – w obliczu dotkliwego braku miejsca – meblami problemowymi. Czy mogło być coś gorszego niż mieszczański salon? Aber natürlich, salon mieszczan niemieckich.

      Ale nim w latach sześćdziesiątych nastała moda na pozbywanie się mebli poniemieckich, trzeba było się jakoś urządzić. W praktyce raczej jakoś niż urządzić. „Nikt nowych mebli nie kupował” – pisał Emil Kaszczyszyn, który na początku lat pięćdziesiątych zamieszkał z rodzicami w domku jednorodzinnym w Bielawie.

      Pokój na dole z drewnianą ławą […], szafą oszkloną na zdekompletowane nakrycia stołowe, stołem, prostymi, bez obicia krzesłami był zarazem pokojem stołowym, przyjęć itp., spełniał wszystkie

Скачать книгу