Скачать книгу

mu się idealny obraz ojca. Taki jak w piosence Father and Son Cata Stevensa.

      Wtedy Karol zaczął mocno tęsknić za Jemenem, miejscem najszczęśliwszych chwil młodości. Do Adenu przyjeżdżał coraz częściej i zawsze zatrzymywał się w mieszkaniu z widokiem na morze, na osiedlu imienia Karola Marksa w Chormaksarze. Zupełnie tak jak teraz.

      I wciąż wydawało mu się, że ojciec żyje, przemieniony za pomocą magii w profesora Ahmeda al-Husajna. W jego baśniowym Adenie czas się zatrzymał.

      – Może zrobię herbaty? – zapytał Karol.

      – Która jest godzina?

      – Po pierwszej…

      – Tak mi się wydawało. To ciekawe! Zaczynam wyczuwać upływ czasu… po odgłosach miasta. – Profesor pochylił się do przodu, wziął laskę i zadziwiająco sprawnie się podniósł. – Dobrze, synu, zrób herbaty, chętnie się napiję.

      Safir poderwał się, żeby go podtrzymać, ale Ahmed dał ręką znak, że sam sobie poradzi.

      – Rozmawiałeś z Wandą? – zapytał niespodziewanie.

      – Nie – odparł Karol zgodnie z prawdą.

      – Safir… jak długo tak można…?

      – Nic się nie zmieniło! To wciąż jest ta sama osoba, a ja chciałbym uwierzyć, że to jest moja matka. – Karol był coraz bardziej poruszony. – Przypomnij sobie, jak się wówczas zachowywała, co mówiła.

      – Dzwoni do mnie kilka razy w miesiącu. Prosi, żebyś się z nią skontaktował. Zrób to. Proszę cię.

      – To dobrze, że cierpi! – powiedział Karol z satysfakcją w głosie. – Wiem, że tego nie chcesz, bo ją kochałeś. Kochałeś, prawda? Powiedz! – To pytanie wyrzucił z siebie po raz pierwszy. Trochę niezamierzenie i niezdarnie, ale szczerze. – Przepraszam – powiedział po chwili. – Nie chciałem cię…

      – Nic się nie stało – odparł spokojnie profesor. – Wanda jest twoją matką i bardzo cierpi. Nawet jeżeli cię skrzywdziła, nie możesz jej karać do końca życia. – Nie odpowiedział na pytanie Karola. – Dzwoniła do mnie dwa miesiące temu i błagała, żebym ci przekazał jej nowy adres i numer telefonu. Prosiła, żebyś się z nią skontaktował.

      – Po co? Przecież twój telefon jest na podsłuchu…

      – Nie ten. – Profesor wyjął z kieszeni spodni aparat komórkowy. – Dostałem go od naszych braci…

      – To i tak nie jest bezpieczne. – Karol zgasił jego zadowolenie. – Od kogo konkretnie go dostałeś? W ten sposób mogą mnie namierzyć.

      – Nie martw się! Wszystko w porządku. Dał mi go ktoś od nas.

      – A może to ona… Rozumiesz?!

      – Oszalałeś?! – oburzył się Ahmed. – Jak możesz?! Ona wciąż płacze… Nie wie, czy w ogóle żyjesz.

      – Niech płacze! Może zadzwonić do dziadków w Polsce. Oni wiedzą, że żyję – rzucił bez przekonania Karol i trochę niepewnie zapytał: – Chyba jej nie powiedziałeś…?

      – Nie! – przerwał mu profesor. – Tak jak poprzednio powiedziałem jej, że nie widziałem cię od pięciu lat, ale ona i tak w to nie wierzy.

      – Ile razy dzwoniła od naszego poprzedniego spotkania?

      – Trzy razy. – Profesor wciąż próbował przekonać Karola. – Nie zostawiaj jej tak. Zrób coś! – Pogrzebał przez moment w kieszeni i wyjął karteczkę. – Tu jest jej numer telefonu i adres. – Wyciągnął rękę w jego kierunku.

      Po dłuższej chwili daremnego oczekiwania położył kartkę delikatnie na skraju inkrustowanego stolika. Jednak to nie reakcja Karola go dotknęła. Znał go od dziecka, właściwie uczestniczył w jego wychowaniu i nigdy nie dał po sobie poznać, jakim uczuciem darzył jego matkę.

      Gdybym miał oczy – pomyślał – Safir pewnie bez najmniejszych trudności wyczytałby z nich teraz prawdę.

      – Masz płytę z koncertu Mohammada Abdo? – odezwał się Karol z głębi pokoju i profesorowi ulżyło, że zmienił temat.

      – Tak. Dostałem niedawno od Omara Tahiego… Pamiętasz go?

      – Oczywiście! Mogę puścić?

      Nie czekając na zgodę, włożył płytę do szufladki CD i po chwili pomieszczenie wypełniły zespolone dźwięki wielu skrzypiec. Karol ściszył odtwarzacz.

      – Gdzie jesteś? Powiedz coś! – odezwał się Ahmed, nagle dziwnie zaniepokojony, chociaż było oczywiste, że Safir jest w pokoju. – Jesteś? Chodź. – Wyciągnął rękę. – Usiądź… tu! – Wskazał puf obok fotela.

      Karol usiadł i wziął rękę profesora w obie dłonie. Spojrzał na jego twarz, na której rysowała się bezsilność kaleki.

      Działo się to tak szybko, że poczuł niepokój. Profesora widział takim po raz pierwszy. Jego oblicze, zawsze pełne spokoju i zadumy, wydawało się potwierdzeniem mądrości i wiary, jeszcze silniejszym, odkąd został okaleczony. Że jego uśmiech nabrał gorzkiego wyrazu, to było oczywiste, ale Safir nigdy nie zauważył, by profesor się bał.

      Zrobiło mu się smutno. Ogarnęło go zakłopotanie. Ahmed wyglądał, jakby prosił o pomoc, a to było przecież niemożliwe. To on przyjeżdżał do niego po radę i naukę. Wydawało się, że profesor stracił na moment orientację, jakby nie wiedział, gdzie jest, co się dzieje.

      Karol dotknął czołem dłoni starego człowieka i poczuł, jak wypełnia go ciepło spokoju i pewności siebie. To był właśnie ten magiczny związek, jaki łączył Braci Czystości, ich niezłomna siła i nadzieja. Związek między nim, Safirem as-Salamem, dai-kabirem, uczniem, a jego imamem, profesorem Ahmedem al-Husajnem. To było tak, jakby dotykając go czołem, przejmował na siebie wszystkie jego ludzkie słabości, jakich nie może przecież mieć Szajch al-Dżabal.

      – Opowiedz mi teraz o nich… o Czterech Źródłach… Czy są już gotowi? – zaczął profesor, wciąż pozwalając Safirowi trzymać swoją dłoń.

      – Myślę, że są już gotowi, efendi – odpowiedział Karol z ociąganiem.

      – To świetnie. – Profesor pochylił głowę i zamknął oczy.

      – Czas na baję…

      – Sam odbierz od nich przysięgę, synu… Doszedłem do wniosku, że tym razem odstąpimy od zasad. Taka nasza wewnętrzna takijja. – Profesor uśmiechnął się, ale Karol w skupieniu patrzył gdzieś przed siebie. – Staną się naszymi braćmi fidai i nikt nie powinien o nich wiedzieć.

      – Trzeba koniecznie podziękować dai-duatowi Wysokich Gór, efendi – wtrącił Safir. – To wybitny zespół, są wspaniali. Takich braci jeszcze nie mieliśmy…

      – Już się tym zająłem.

      – Od początku zapowiadali się wyjątkowo. Mówiłem ci o tym wcześniej. Dai-duat włożył w nich dużo pracy. Przez ostatnie trzy lata ćwiczyli z niezwykłym zapałem i prawdziwym oddaniem sprawie…

      – To twoja zasługa, synu. Allah nagrodzi cię za wierną służbę.

      – Jestem jego wiernym sługą i wszystkich Braci Czystości, efendi!

      – Podoba mi się, jak mówisz do mnie „efendi”. Wolę to niż „mahdi”… – rzekł profesor i obaj roześmiali się, pierwszy raz tej nocy. – Wciąż są w Warszawie?

      – Od trzech miesięcy ćwiczą i uczą się w pewnej miejscowości na północ od Warszawy, gdzie kupiłem małą posiadłość.

      – Dobrze! Teraz musimy przygotować dla nich zadanie, ale nie będziemy się spieszyć. To musi być coś,

Скачать книгу