ТОП просматриваемых книг сайта:
Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Читать онлайн.Название Pożeracz Słońc
Год выпуска 0
isbn 9788380626720
Автор произведения Christopher Ruocchio
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство PDW
Poszedłem do windy, zjechałem i wyłoniłem się w atrium, w cieniu dwóch tańczących diabłów z trójzębami. Obcasy zastukały na miedzianej mozaice przedstawiającej imperialny herb ze wschodem słońca. Byłem już w pół drogi do masywnych drzwi, kiedy nagle coś sobie uświadomiłem. Plac wypełniała załoga zamku: służba w czerwonych uniformach, strażnicy w czarnych zbrojach, rozmaici logotheci w szarych i brązowych ubraniach, tu i ówdzie widać było biało-czarne sutanny anagnostów Zakonu i bardziej jaskrawe stroje pracowników gildii przybyłych z miasta w interesach. Wszystkie oczy zwróciłyby się na mnie, gdybym wyszedł przez te drzwi na balkon nad placem. Rozejrzałem się wkoło, spodziewając się, że lada chwila z zielonego pomieszczenia tuż obok dużych drzwi wyjdzie ojciec ze swymi liktorami.
Nikt się nie pojawił. Gdyby ojciec zaczął już przemawiać na zewnątrz, słyszałbym go, ale jedynym odgłosem dochodzącym zza drzwi był pomruk niespokojnego tłumu. Przez moment błąkałem się po korytarzu, nie zwracając uwagi na pięciu hoplitów przed salą tronową, po czym wyszedłem przez boczne drzwi i zbiegłem po wąskich schodach na dziedziniec. Przezornie aktywowałem moją tarczę, nacisnąwszy przycisk kontrolny przy pasie, i po chwili poczułem energię otaczającej mnie kurtyny. Potem zacząłem przepychać się przez tłum, byłem zaś ubrany na tyle skromnie, że nie przyciągałem specjalnej uwagi. Kilka spojrzeń skierowało się na mnie, ale większość zebranych była tak przyzwyczajona do mego widoku, że pozostali na swoich miejscach i zachowali milczenie. Choć wówczas o tym nie wiedziałem, trio peltastów, nieosłoniętych i w lekkich zbrojach, obserwowało mnie i podążało moim śladem.
Nie byłem wysoki, lecz plebejusze w tłumie byli jeszcze niżsi i mogłem patrzeć ponad ich siwiejącymi i łysiejącymi głowami na otoczony balustradą balkon, na który chwilę wcześniej nie wyszedłem. Nowy instynkt kazał mi ściskać w dłoni obciągniętą skórą rękojeść noża. Najwyraźniej cała ludność zamku zebrała się wokół posągu Juliana, stłoczona ramię przy ramieniu jak legioniści śpiący w krionicznej fudze na pokładzie wojskowego transportowca. Przepchnąłem się do przodu, żeby mieć lepszy widok na podium ustawione tuż przed balkonowymi drzwiami stołpu. Ktoś wyniósł z zielonego pomieszczenia wielkie hebanowe podwyższenie i ustawił je przy balustradzie; drony z logo „Meidua TV” krążyły nad tłumem. Dziesięciu hoplitów w pełnych bojowych zbrojach stało na dwustronnych schodach wiodących do podium, mieli lance w pełnej gotowości, a kurtyny energetyczne włączone.
Dzwony umilkły i pojawił się herold – mały człowieczek o czerwonej i pomarszczonej skórze – niosący sztandar Marlowe’ów na srebrnym drążku.
– Jego lordowska mość Alistair Diomedes Friedrich Marlowe, archon Prefektury Meidui z rozkazu Jej Łaskawości lady Elmiry Kephalos, wicekrólowej Prowincji Aurygi, księżnej Delos, archonki Prefektury Artemii, a z woli Jego Imperatorskiej Światłości Williama Dwudziestego Trzeciego z rodu Aventów pan Diablej Siedziby! – Głos herolda był czysty i wysoki, typowy dla homunkulusa, jednego z małych androgynów, nie do końca ludzkich, wyhodowanych i przystosowanych do takiej roli. Dzięki zainstalowanemu na podium systemowi nagłośnienia głos ulegał wielokrotnemu wzmocnieniu i wypełniał plac aż po otaczające go kolumnady.
Nagrani wojskowi trębacze zagrali z rozmieszczonych na dziedzińcu głośników, a ich fanfary uderzyły o ciemne wieże, odbiły się od umocnionych murów i ostrołukowych okien, aby na koniec wsiąknąć w niespokojny tłum. Pojawił się ojciec z przyodzianymi w swe najlepsze zbroje sir Robanem i sir Ardianem po bokach. Za nimi podążali dama Uma i inni liktorzy z lancami w pogotowiu dla obrony swego pana. Crispin też tam był, obok Tor Alcuina oraz wszechobecnych Eusebii i Severna, ubranego jak mój ojciec w czarny habit oraz czerwoną togę, stosownie do takiej oficjalnej okazji. Jego kwadratowa twarz była dziwnie pozbawiona wyrazu. Nikt nie posłał po mnie. Czy zostałem już zapomniany? A gdzie sir Felix? Przecież kasztelan powinien być wśród zgromadzonych.
Trąbienie ustało na znak dany przez ojca, a ja dostrzegłem wtedy połyskiwanie pola siłowego wokół całej ich grupy. Ojciec powiódł spojrzeniem po tłumie, ale mnie nie zauważył. Podniósł głos i powiedział:
– Mój ludu, staję przed tobą z niepokojącymi wieściami. – Tu zrobił przerwę, po mistrzowsku panując nad tłumem, pauzę na tyle długą, aby w umysłach setek zgromadzonych zaczął się rozwijać wachlarz możliwości, a rosnące napięcie uwolniło się w końcu pod postacią szeptów. Pozostawił im dość czasu, aby zaczęli wierzyć, że nastąpiła cielcińska inwazja, a ich świat właśnie się kończy. Sam w to uwierzyłem. Uwierzyłem, że zostaliśmy zaatakowani, choć trwało to zaledwie sekundę. Kończył się jednak tylko mój świat. – Jak wielu z was wie, mój starszy syn Hadrian opuści nas za kilka dni. – Niemal umknęło mi to, co powiedział potem, bo stanąłem jak porażony. Użył mojego imienia. Lord Alistair nigdy nie używał mego imienia. W moim żołądku utworzyła się próżnia, ziejąca pustką i bezdenna. – Uda się w podróż na Vesperad, aby zająć należne mu miejsce jako pobożny członek Świętego Zakonu Terrańskiego.
Zacisnąłem dłoń na rękojeści długiego noża i palce przypomniały sobie o niedawno przebytym urazie. Pobożny, dobre sobie. Ojciec nadal przemawiał, jego słowa brzmiały teraz łagodniej, doskonale modulowane przez system nagłaśniający placu. Nagłe zawieszenie głosu jeszcze bardziej przykuło uwagę tłumu, a wtedy powiedział:
– Ten szlachetny plan został wystawiony na niebezpieczeństwo przez zdrajcę. – W tym miejscu zacisnął pięści, uniósł je przed twarzą, po czym opuścił. – Zdrajcę, który zamierzał porwać mego syna i wydać go Extrasolarianom.
– Co takiego?! – krzyknąłem, przepychając się jeszcze bardziej do przodu, podczas gdy na twarzach logothetów i sług wykwitał wyraz zdumienia. Ale moje słowa utonęły w nagłym wzburzeniu zgromadzonych, w narastającym gwarze, pomruku bezładnych pytań i odpowiedzi zlewających się w jeden głos. Co ojciec miał na myśli? Rozejrzałem się bacznie wokół, jakbym mógł znaleźć wyjaśnienie na twarzach tych setek ludzi. Nie znalazłem. A potem go zobaczyłem. Zwykły drewniany słup, o połowę wyższy od najwyższego palatyna, stał lekko pochylony pomiędzy chwiejnymi schodkami, wciśnięty w otwór w ziemi, a jego pochyły cień mierzył prosto we mnie.
Pręgierz. Słup do chłosty.
Serce zamarło mi w piersiach. Spojrzałem na stojącego na podium ojca i zaraz usłyszałem jego słowa:
– Gdyby ten plan nie został odkryty, mój syn zostałby wydany w ręce barbarzyńców, a może nawet samych Bladawców. – Pokręcił głową. – Przyprowadźcie go.
Odwróciłem się, otwierając szeroko oczy, i zobaczyłem czterech hoplitów ciągnących żałosną, siwowłosą postać w zielonej szacie. Gibson! To nie była prawda, nie mogła być. Przedarłem się przez tłum, rozgarniając plebejuszy na boki. Trójka strażników, których wcześniej nie widziałem, rzuciła się na mnie i przytrzymała za ramiona. Scholiasta spojrzał na mnie i przysięgam, że się uśmiechnął. Nie był to sardoniczny uśmieszek, który od czasu do czasu pojawiał się na jego twarzy, ale prawdziwy uśmiech, blady, smutny, lecz pewny. Szamotałem się w rękach strażników, ale starzec pokręcił głową. Chciałem krzyknąć, że to nieprawda, lecz nagle przypomniałem sobie liścik wciśnięty między kartki starej przygodowej powieści. Plan