ТОП просматриваемых книг сайта:
Pożeracz Słońc. Christopher Ruocchio
Читать онлайн.Название Pożeracz Słońc
Год выпуска 0
isbn 9788380626720
Автор произведения Christopher Ruocchio
Жанр Научная фантастика
Серия s-f
Издательство PDW
Chrapliwym, urywanym głosem Gibson odpowiedział:
– Tak, mogę.
Zarzuciłem ręce na szyję temu człowiekowi, który był mi droższy niż własny ojciec, starając się zapanować nad rozpierającą mnie radością.
– Dzięki! Dzięki, Gibsonie.
Żyjąc tak, jak żyłem, w świecie sług i panów oraz polityki, nie znałem prawdziwej przyjaźni. Mojej relacji z rodzicami w żadnym razie nie mogłem opisać jako pełnej miłości. Również relacja z Crispinem charakteryzowała się niesmakiem, jaki wobec niego czułem. Mój stosunek do innych członków dworu ojca – sir Felixa, sir Robana, Tor Almy, Tor Alcuina, przeoryszy Eusebii i całej reszty – był stosunkiem ucznia do nauczyciela albo pana do służącego. Nawet moje młodzieńcze uczucia do Kyry, których tak naprawdę nie rozumiałem i nie wiedziałem, co znaczą, przechodziły przez filtrującą membranę mojej życiowej pozycji. Tylko Gibson przebił się przez to wszystko. Był dla mnie, jak już powiedziałem, najbliższy ideału ojca.
I to właśnie stało się przekleństwem dla nas obu.
ROZDZIAŁ 11
ZA JAKĄ CENĘ
Myślę teraz, że stary hultaj chciał, żebym to zrobił, że podczas naszej krótkiej rozmowy na brzegu popychał mnie do tego, naprowadzał, żebym sam doszedł do moich przekonań. Zająłem się opracowywaniem planu ucieczki, mając bardzo mgliste pojęcie, jak coś takiego przeprowadzić. Ja, który nigdy w życiu nie byłem poza naszym planetarnym systemem, zacząłem obmyślać, jak wyczarterować albo porwać statek kosmiczny i wyprowadzić go gdzieś poza Kolegium Lorica na Vesperad. Rozważałem, czy nie przekupić żeglarzy na pokładzie statku, który na tę podróż wyczarterował ojciec, i wymknąć się na jakimś postoju podczas tej długiej drogi, a potem uciec w stronę normańskich terytoriów. Wiedziałem, że robi się takie rzeczy, ale logistyka tego przedsięwzięcia była zupełnie obca mojemu ograniczonemu doświadczeniu.
Zorientowałem się, że mam dwa podstawowe problemy: jak wydostać się poza obręb naszego świata i jak za to zapłacić. Paradoksalnie ten drugi problem był znacznie mniejszy od pierwszego. Byłem w końcu synem lorda i miałem dostęp do wielu źródeł bogactwa, o których plebejusze nie mogli nawet marzyć. Wyobrażacie sobie być może skrzynie pełne drogich kamieni i złotych diademów. Choć złoto zachowuje znaczną wartość ze względu na rzadkość występowania i niezliczone praktyczne zastosowania, to jest jednak względnie zwyczajną rzeczą, a imperialne monety – złote hurasamy, srebrne kaspumy i inne – krążą zwykle na najniższych poziomach cywilizacji. Szlachetne kamienie, które w wielu wypadkach znaczą tylko trochę więcej od węgla, nie zachowały wartości w elitarnych kręgach Imperium. Szlifowane diamenty, szafiry czy rubiny można było pozyskać stosunkowo łatwo, jeśli posiadało się alchemik.
Natomiast fortuny kasty palatynów powstały dzięki dostępowi do wielkich chemicznych bogactw Imperium. Złoto jest jednym z wartościowych towarów handlowych. Uran jest kolejnym, do tego znacznie droższym, choćby ze względu na to, że wymaga licencji na legalne wydobycie wystawionej bezpośrednio przez Biuro Imperialne. I tak, choć hurasam dostępny jest każdemu, to już imperialna marka – nominalny i standardowy środek płatniczy w Imperium – jest czymś, do czego dostęp mają tylko ci, których rola wynosi ponad brud najniższych warstw społecznych.
Marki są warte znacznie więcej w porównaniu z monetami i są znacznie łatwiejsze w transporcie niż ładunek złota, bo stanowią jedynie sumę danych zapisanych na koncie. Cały dowcip polegał na tym, by je przerzucić niezauważenie. Ojcowscy logotheci i sekretarze jego licznych ministerstw – nie wspominając już o rodowym skarbcu – mieli dość roboty, lecz zawsze istniało ryzyko, że jakiś nadgorliwy urzędnik przyjrzy się zbyt uważnie moim różnym kontom na specjalne wydatki. A zachodziła też obawa – niewielka co prawda – że ojciec szczególnie bacznie mnie obserwuje.
Trzy miesiące.
Jakże mało to czasu, nawet biorąc pod uwagę, że delijskie miesiące trwają nieco dłużej niż standardowe, podobnie jak delijskie dni. Również dla palatyna – być może zwłaszcza dla palatyna – dni mijają prędko. Musiałem działać bardzo szybko i wkroczyć na drogę, co do której mój ojciec, jak dobrze o tym wiedziałem, nigdy nie miał zastrzeżeń.
Działalność charytatywna.
– Czego lordowska mość chce? – Fakcjonariuszka Gildii wyglądała tak, jakbym ją uderzył, a jej mętne oczy, głęboko osadzone w przedwcześnie postarzałej twarzy, otworzyły się szeroko.
Spokojnie powtórzyłem moją ofertę zza jej tandetnego biurka, starając się nie myśleć o Kyrze i dwojgu innych strażnikach czekających za drzwiami biura, jakby samo myślenie o nich mogło ściągnąć ich uwagę na mnie i na to, co robię.
– Chcę dokonać aktu darowizny na rzecz Gildii. Z mojego prywatnego konta.
Pospolita twarz Leny Balem ściągnęła się podejrzliwie.
– Dlaczego?
Nie potrafiąc spojrzeć jej prosto w oczy, patrzyłem na holograf na jednej ze ścian, przedstawiający trójwymiarowy widok doliny Redtine z lotu ptaka. Kopalnie zaznaczone były żółtym znakiem radioaktywności, a ich rejony zacieniowane zgodnie z poziomem ryzyka. Wiele razy już się temu przyglądałem. Pomimo najszczerszych wysiłków biologów tylko najbardziej odporne rośliny potrafiły się zakorzenić na wzgórzach nad rzeką. Stwierdzono, że w odległej geologicznej przeszłości planety jakiś potężny wstrząs wyniósł w tym rejonie pod powierzchnię złoża uranu, które zostały już dawno odkryte dzięki niewielkim wstrząsom z okresu dokonanej przez nas terraformacji.
– Słyszała pani zapewne, że opuszczam Delos? – zapytałem wreszcie.
Zaskoczona fakcjonariuszka Gildii pochyliła się i oparła łokciami o brzeg biurka.
– A więc to prawda? Mówili o tym w dziennych wiadomościach, ale myślałam…
Potrząsnąłem głową.
– Prawda. Odlatuję na pokładzie Dalekosiężnego trzydziestego trzeciego dnia boedromiona. Ale w świetle tego, co wydarzyło się w ciągu kilku ubiegłych tygodni, hm… – W tym momencie zdołałem znów spojrzeć jej w twarz, świadomy, że właśnie tego nie zrobiłby mój ojciec. – Czułem się źle ze świadomością, jak pozostawiłem sprawy tutaj. Mam nadzieję, że Konsorcjum podczas swego pobytu zaspokoiło przed odlotem niektóre wasze potrzeby?
Prychnęła lekceważąco.
– Jeden robot rafineryjny i kilka wierteł. To załata niektóre z naszych strat, ale wciąż mam w tych szybach ludzi, którzy pracują ręcznym sprzętem. – Zdenerwowana albo po prostu usiłująca skupić na czymś uwagę Lena Balem sięgnęła przed siebie i zaczęła szeleścić rozłożonymi na biurku papierami. – Mam pytanie, lordzie Marlowe. Skąd to nagłe zainteresowanie naszymi operacjami?
Rozłożyłem ręce w geście