Скачать книгу

jako straty.

      Zaczynamy o czwartej rano, w bazie na Targówku. Przed nami osiemdziesiąt dwa adresy, sto siedemdziesiąt śmietników (bobry w przewadze) do opróżnienia. Okolice Traktu Królewskiego, Długiej, placu Bankowego, potem ulice na tyłach alei Solidarności, Świętokrzyskiej i Emilii Plater. Hotele, restauracje, urzędy, sklepy. Siedziba zakonu, ministerstwo, szkoła, kiosk „Ruchu”. Mieszkań niezbyt wiele, czasem przerobione na apartamenty dla turystów.

      Najcięższe kontenery stoją na tyłach śródmiejskich restauracji – nie sieciówek, tylko popularnych biesiadnych miejsc, bo te pierwsze, jak opowiada kierowca skanii, w której brzuszysku ląduje zawartość kolejnych bobrów, od jakiegoś czasu jadalne odpadki oddają firmom przerabiającym je na biogaz.

      Morfologia restauracyjnych śmieci wygląda tu tak: półksiężyce wygryzionych kromek, pizze jak poplamione sosem pomidorowym serwety, niestarannie obgryzione golonki. Dużo surówek; emitują intensywny cebulowo-majonezowy smrodek. Ktoś zamówił ostrygi, chyba nie smakowały, chropowate muszle wysypują się z naderwanego worka. W gładkich nieckach leżą śliskie ciała małży. Ostryga kosztuje tu dziesięć złotych za sztukę, druga – w promocji – jest za darmo.

      Razem z resztkami z talerzy gości w workach leżą butelki; ściągnięte prosto ze stołów. Niektóre są wciąż pełne – nie wszystkie lokale decydują się na segregowanie.

      W workach ze śmieciami z mieszkań w zasadzie nie ma jedzenia, o którym można by powiedzieć, że zostało zmarnowane. Zaglądam do wielu. Pod brutalistycznym blokiem na tyłach Traktu Królewskiego; przewodnicy po warszawskiej architekturze nazywają go perłą modernizmu. Na podwórku odbudowanego Nowego Miasta. W plombie naprzeciwko pomnika Małego Powstańca. Za kamienicami przy alei Solidarności oraz na tyłach bloków przycupniętych pod wieżowcami, które rosną wokół Emilii Plater. Wszędzie to samo. Obierki ziemniaków. Liście kapusty. Połówki wyciśniętych z soku pomarańczy. Jakiś słoik, którego komuś nie chciało się umyć; na dnie resztka zaschniętego dżemu, musztardy, masła orzechowego. Chleb – czasem spleśniały. Ostatnie łyżki utaplanej w sosie kaszy gryczanej albo perłowej. Pojedyncze zmęczone owoce.

      W końcu po siedmiu godzinach grzebania w kontenerach znajduję filet z łososia – leży z godnością na styropianowej tacce, ofoliowany, w terminie. Czy ktoś, kto zdecydował, że nie będzie mu potrzebny, czyścił lodówkę przed wyjazdem? Został na siłę obdarowany? A może zaprosił kogoś na kolację, a ten ktoś nie przyszedł?

      Koło bobra stoi jeszcze kwadratowe pudełko z połyskującego kartonu. W środku – filiżanki do kawy. Białe, ze spodeczkami, dwie sztuki. Podobne można kupić za kilka złotych, ale osoba, której zależało, żeby nie trafiły między zmieszane, opatuliła je folią bąbelkową, poprzekładała kartonikami, wolną przestrzeń wypełniła strzępkami papieru.

      – Na Śródmieściu niewiele się marnuje – podpowiada jeden z ładowaczy, z którymi robię rajd po śmietnikach. – Może powinna pani pojechać gdzieś pod Warszawę?

      Ekipy telewizyjne, gdy szukają łapiących za serce kadrów do relacji o żywnościowym marnotrawstwie, dzwonią na ogół do sortowni BYŚ na warszawskich Bielanach. Umawiają się tak, żeby ustrzelić moment, w którym przyjeżdża mono z rolniczej giełdy w Broniszach. Do zakładu wtaczają się wtedy całe kontenery pomidorów, marchwi, cytrusów, przez niedbalstwo przemrożonych albo zarobaczonych. Dajmy na to dwadzieścia metrów sześciennych pachnącej Sycylią biomasy.

      – Przynajmniej połowa z tego wygląda całkiem przyzwoicie – mówi Szymon Rytel, główny technolog.

      Organiczne mono to z punktu widzenia recyklera towar idealny – czysty, pozbawiony domieszek, może od razu jechać do biogazowni. Dla telewizji również – kadry są takie, jak trzeba, odpowiednio dramatyczne. Codzienność jest jednak znacznie mniej spektakularna.

      Nad budynkiem sortowni kołują mewy, pod dachem siedzą gołębie. Pryzma śmieci sięga tu wysokości pierwszego piętra. Ma na oko, ocenia Szymon Rytel, sto, może sto dwadzieścia ton. To świeża dostawa z okolicznych gmin, przyjechała dopiero co. Za chwilę foliowe worki wypełnione wszystkim tym, czego zechcieli pozbyć się mieszkańcy, zostaną maszynowo rozerwane i wjadą w dwukilometrowy, najeżony punktami kontroli labirynt.

      Kobiety, które siedzą w klimatyzowanych kabinkach wokół linii do segregacji, wyciągają z niej strzępy barwionego polietylenu, sznurki, taśmy, wszystko, co może uszkodzić instalację.

      Na taśmie podskakuje butelka z niedopitą oranżadą. Skanery ją ignorują, jest zbyt ciężka. But – czarny, z ostrym czubkiem, na obcasie – jedzie aż do samego końca; sensory w instalacji, których zadaniem jest oddzielanie różnych śmieciowych frakcji (metali żelaznych i nieżelaznych, plastików przezroczystych i kolorowych, tetrapaków, papieru o każdej możliwej gramaturze), nie wyłapują czarnego koloru.

      Jadą utytłane pudełka po jogurtach, wieszak, spleśniały chleb, pampersy. Te ostatnie czeka podróż po sam kres; zmielone, trafią jako paliwo do jakiejś cementowni. Chleb zostanie przerobiony na nawóz, stabilizat wykorzystywany choćby przy rekultywacji zamykanych składowisk.

      Żywności na taśmie jest jednak niewiele. Komunałka to nie warzywno-owocowe mono z giełdy w Broniszach.

      – Mówiłem, nie ma co liczyć na coś spektakularnego – powtarza Szymon Rytel.

      Michał Dzioba, prezes Zakładu Utylizacyjnego na gdańskich Szadółkach, również uprzedza, że mogę być rozczarowana:

      – Nie obsługujemy ani sklepów wielkopowierzchniowych, ani hurtowni, ani producentów, a komunalny strumień, owszem, obfituje w żywność, o której można powiedzieć, że jest marnowana, ale w skali nieporównywalnej do przemysłowej. Obierki i resztki z talerzy. To najczęściej się wyrzuca.

      Iwona Bolt, rzeczniczka prasowa Zakładu Utylizacyjnego, najpierw zabiera mnie do sortowni. W magazynie o wysokości trzypiętrowego bloku leży hałda poszarpanych worków. W przegrodach podzielone kolorami tworzywa: zielone, niebieskie, białe. Obok sortowni, pod szpalerem drzew stoją boksy na to, co już zostało posegregowane. I czeka na wyjazd.

      – Podejdźmy bliżej, nie ma się czego bać – zachęca Iwona Bolt.

      Stoimy przed ścianą złożoną z betonowych przegród. Jest ich osiem. Półotwarte, przykryte daszkiem, każda na inne, posortowane odpady. Karton, szkło, wióry z niszczarek do dokumentów, aluminium, wreszcie frakcja mokra, czyli to, co od kwietnia 2018 roku trafia do brązowych kontenerów z napisem „bio”. Widać, że Gdańsk i sąsiednie gminy z upodobaniem koszą trawniki, grabią liście, przycinają żywopłoty, nie umieją się obejść bez papierowych ręczników, nie wyobrażają sobie domowego obiadu bez starannie obranych ziemniaków, wyciskają sok z pomarańczy, nie zawsze zjadają wszystko z talerza. Spod zwałów gnijącej trawy wycieka brązowy płyn. Przeciska się po wylanej betonem ziemi, rozlewa w kałużę. Zeschnięta piętka chleba kołysze się na niej jak pusta szalupa.

      – Sama pani widzi, niewiele tu rzeczy, które można by potraktować jako składniki w kuchni zero waste.

      – Tarchomin? Miasteczko Wilanów? Hmm, może Marina Mokotów? – typują znajomi, gdy rozmawiamy o tym, gdzie mogę skonfrontować z rzeczywistością swoje wyobrażenia. Te, które zaczerpnęłam z mediów. Podawane przez nie statystyki mówią, że w polskich domach rocznie marnuje się dwa miliony ton żywności. To tak, jakby każdy z nas, niezależnie od tego, czy ma lat pięć czy siedemdziesiąt pięć, czy mieszka w mieście czy na wsi, wyrzucał pięćdziesiąt dwa kilogramy jedzenia rocznie. Jedno jabłko, kajzerkę, klopsa, pół tabliczki czekolady każdego dnia. Badania mówią, że nonszalancją większą niż średnia wykazują się kobiety, osoby pracujące na etacie, z wyróżniającymi się w stosunku do reszty populacji dochodami, oraz ci, którzy

Скачать книгу