Скачать книгу

nie podobało się zachowanie Gereba. Było dziwnie podejrzane. Wczoraj tak twardo spojrzał Boce w oczy, kiedy się rozstawali. Chyba zdał sobie sprawę z faktu, że póki będzie Boka, on nie wysunie się na pierwsze miejsce w związku. Gereb zazdrościł Boce. Miał gwałtowne usposobienie, był odważny, a nawet zuchwały, więc rozsądne i spokojne postępowanie Boki nie mogło mu się podobać. Uważał się za lepszego i znacznie bardziej odpowiedniego na wodza.

      – Bóg jeden wie, jak jest z tym Gerebem – powiedział do siebie cicho Boka, ruszając w drogę z chłopcami. Czonakosz kroczył obok niego z poważną miną, Nemeczek natomiast tryskał radością, że oto wreszcie może wziąć udział w niezwykłej wyprawie. Był tak wesoły, że Boka musiał mu zwrócić uwagę:

      – Nemeczek, nie wariuj! A może ci się wydaje, że idziemy na zabawę, co? Ta wyprawa jest znacznie niebezpieczniejsza, niż myślisz. Przypomnij sobie tylko braci Pastorów!

      To poskutkowało. Na myśl o Pastorach Nemeczek natychmiast spoważniał. Feri Acz również cieszył się złą sławą, mówiono nawet, że wyrzucono go ze szkoły realnej, ale silny i szalenie odważny Feri miał w spojrzeniu coś miłego i ujmującego zarazem, czego brakowało Pastorom. Ci dwaj chodzili zawsze ze spuszczonymi głowami, patrzyli ponuro spode łba i nikt nigdy nie widział uśmiechu na ich ogorzałych twarzach. Toteż wszyscy się bali przede wszystkim czarnowłosych Pastorów.

      Trójka chłopców szła szybko nieskończenie długą ulicą Üllöi. Było już po zmierzchu, zrobiło się całkiem ciemno. Na ulicy zapaliły się lampy i ta niezwykła pora budziła niepokój w duszach chłopców. Zazwyczaj wychodzili bawić się zaraz po obiedzie. O tej zaś porze ślęczeli nad książkami, a nie spacerowali po ulicy. W milczeniu szli obok siebie i po kwadransie dotarli do Ogrodu Botanicznego. Zza wysokiego, kamiennego muru wychylały się złowieszcze konary wielkich drzew, które dopiero zaczynały się zielenić. Wiatr szumiał wśród gałęzi, było ciemno i gdy wyłonił się przed nimi tajemniczy o tej porze Ogród Botaniczny ze swoją zamkniętą już bramą, serca zabiły im mocniej. Nemeczek chciał nacisnąć dzwonek przy bramie.

      – Na miłość boską, nie dzwoń! – odezwał się Boka. – Usłyszą, że ktoś przyszedł! I wtedy spotkamy się z nimi po drodze… a zresztą i tak nikt nie otworzy nam teraz furtki.

      – No to jak wejdziemy?

      Boka spojrzał na mur.

      – Przez mur?

      – Jasne.

      – Tędy, od ulicy?

      – Skądże! Obejdziemy ogród. Od tyłu mur jest znacznie niższy!

      Skręcili w ciemną boczną uliczkę, gdzie kończył się kamienny mur. Od tego miejsca ciągnął się drewniany parkan. Szli dalej wzdłuż płotu, szukając najdogodniejszego miejsca do przejścia. Zatrzymali się tam, gdzie nie docierało już światło ulicznej lampy. Po drugiej stronie ogrodzenia, przy samym płocie, stała duża akacja.

      – Jeśli tu się wdrapiemy – powiedział Boka – to po tej akacji łatwo będzie nam zejść. A w dodatku już na drzewie sprawdzimy, czy nikogo nie ma w pobliżu.

      Obaj chłopcy zgodzili się z planem Boki. Zaraz też przystąpili do działania. Czonakosz przykucnął i oparł się rękoma o parkan. Boka ostrożnie stanął mu na ramionach i zajrzał przez płot do ogrodu. Wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy. Kiedy Boka przekonał się, że w pobliżu nie ma nikogo, dał znak ręką. Nemeczek szepnął do Czonakosza:

      – Podsadź go!

      Czonakosz uniósł się i podsadził przewodniczącego na płot. Boka znalazł się na szczycie spróchniałego płotu, który zaczął niebezpiecznie trzeszczeć.

      – Skacz! – szepnął Czonakosz.

      Rozległo się jeszcze kilka trzasków i potem głuche pacnięcie. Boka wylądował w samym środku grządki z warzywami. Za nim przez płot przelazł Nemeczek, a na końcu Czonakosz. Wpierw jednak Czonakosz wdrapał się na akację, co mu przyszło z łatwością, gdyż wychował się na wsi. Stojący pod drzewem chłopcy spytali:

      – Widzisz coś?

      Czonakosz odpowiedział zdławionym głosem:

      – Prawie nic, bo strasznie ciemno.

      – A widzisz wysepkę?

      – Widzę.

      – Jest tam ktoś?

      Czonakosz ostrożnie wychylał się zza gałęzi na lewo i prawo, patrzył w dal, w kierunku stawu.

      – Na wyspie nic nie widać, drzewa i krzaki zasłaniają… ale na moście…

      Tu zamilkł. Wspiął się wyżej o jedną gałąź i znowu zameldował:

      – Teraz dobrze widzę. Na moście stoją jakieś dwie postacie.

      Boka odezwał się cicho:

      – Czyli są tam. A na moście stoi warta.

      Znów zatrzeszczały gałęzie i Czonakosz zlazł z drzewa. Wszyscy trzej stali chwilę w głębokiej ciszy, zastanawiając się, co dalej czynić. Przykucnęli za jednym z krzaków, tak aby ich nikt nie dostrzegł, i cichutko, szeptem, zaczęli się naradzać.

      – Najlepiej będzie – powiedział Boka – jeśli pod osłoną krzaków podejdziemy do ruin zamku. Wiecie, stąd na prawo, na stoku wzgórza.

      Obaj chłopcy w milczeniu skinęli głowami: tak, znają to miejsce.

      – Możemy ostrożnie podejść do samych ruin, kryjąc się w krzakach. Tam jeden z nas wejdzie na wzgórze, żeby się rozejrzeć wokoło. Jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, to zsuniemy się ze wzgórza. Stok schodzi prosto do stawu. Schowamy się w sitowiu i pomyślimy, co dalej.

      Czonakosz i Nemeczek z przejęciem patrzyli na Bokę. Każde jego słowo wydawało się święte.

      Boka zapytał:

      – Zgadzacie się?

      – Tak jest! – wyrazili obaj pełną gotowość.

      – No to naprzód! Trzymajcie się mnie. Znam tu każdy kąt.

      I zaczął się czołgać na czworakach pośród niskich krzaków. Ledwie obaj jego towarzysze przyklękli, żeby za nim ruszyć, rozległ się ostry gwizd.

      – Zauważyli nas! – Nemeczek zerwał się na równe nogi.

      – Stój! Padnij! – wydał rozkaz Boka i wszyscy trzej padli na trawę. Z zapartym oddechem czekali na to, co teraz nastąpi. Czy rzeczywiście ich zauważono?

      Ale nikt się nie zjawiał. Tylko wiatr szumiał wśród drzew. Boka odezwał się szeptem:

      – Nikogo nie ma.

      W tym momencie ostry gwizd ponownie przeszył powietrze. Znów odczekali chwilę, nadal nikt nie nadchodził. Nemeczek, trzęsąc się skulony pod jednym z krzaków, zaproponował:

      – Trzeba by rozejrzeć się z drzewa.

      – Słusznie! Czonakosz, wejdź na drzewo!

      Czonakosz z kocią zwinnością wdrapał się na akację.

      – Co widzisz?

      – Na moście poruszają się jakieś postacie… ale teraz jest ich czterech… dwóch wraca na wyspę.

      – No, to wszystko w porządku – powiedział uspokojony Boka. – Zejdź szybko. Gwizd oznaczał zmianę warty.

      Czonakosz zsunął się w dół, znowu ruszyli razem, na czworakach, w stronę wzgórza. O tej porze w wielkim, tajemniczym Ogrodzie Botanicznym panowała cisza. Na sygnał dawany przed zamknięciem ogrodu spacerowicze opuszczali park. W środku pozostawali tylko włóczędzy, względnie tacy jak nasza

Скачать книгу