ТОП просматриваемых книг сайта:
Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie. Tiziano Terzani
Читать онлайн.Название Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie
Год выпуска 0
isbn 9788377856215
Автор произведения Tiziano Terzani
Жанр Документальная литература
Серия Naokoło świata
Издательство PDW
Niektórzy spośród bardzo zaawansowanych nauczycieli potrafią sobie bardzo dokładnie przypomnieć zdarzenia z poprzednich egzystencji. Klasyczna jest opowieść o synku wieśniaka, który zaczął wołać "To moje, to moje" na widok różańca zmarłego dalajlamy w rękach mnicha, który w przebraniu żebraka przemierzał Tybet w poszukiwaniu reinkarnacji kapłana. Znalazł ją w chłopcu, którego zabrano do Potali, a tam chcąc przejść przez mur, chłopiec zatrzymał się w miejscu, gdzie za jego poprzedniego życia znajdowały się zamurowane obecnie drzwi.
Powtarzana jest też historia dziecka, które na widok uchodźców z Tybetu wykonujących starodawny taniec rytualny, zawołało: "Nie, nie tak!". Chłopiec wbiegł między mnichów i w transie zaczął się poruszać jak zaawansowany tancerz. Wszyscy w zdumieniu rozpoznali w nim reinkarnację wielkiego nauczyciela, Karmapy, a wtedy tancerz znowu stał się dzieckiem i rzucił w ramiona matki.
Rozmowę o wszystkich tych rzeczach z Changiem Choubem – nazywam go w ten sposób, aby podkreślić swoją akceptację jego wyboru – można przyrównać do długiej podróży, którą odbyliśmy, siedząc zarazem na werandzie Żółwiego Pałacu. Zupełnie jak wakacje od codziennego życia.
– Ale przecież nie możesz wierzyć w reinkarnację w ścisłym sensie – mówiłem. – Ludność świata nieustannie się powiększa, w każdej minucie rodzą się miliony nowych osób.
Kwestia była banalna i prozaiczna; trochę to przypominało wzywanie świętego, aby dowiódł istnienia Boga, sprawiając cud. Ale Chang Choub nie dokonał bynajmniej żadnego cudu. Nauczył się niezliczonych metod medytacji, ćwiczył się pod kierunkiem wielkich nauczycieli, kilka miesięcy spędził jako pustelnik w jaskini, ale, jak przyznał ze smutkiem, nie osiągnął wiele.
– Do czego zmierzasz? – spytałem. – O czym marzy mnich taki jak ty? – I wtedy po raz pierwszy usłyszałem słowo satori. – Co to znaczy? – indagowałem dalej.
– Moment wielkiej jasności. Moment, w którym wznosisz się ponad wszystko.
– Moment – powtórzyłem. – I nawet tej chwili nie udało ci się uzyskać?
– Nie – odrzekł i zabrzmiało to jak przyznanie się do wielkiej porażki. Spytałem, w jaki sposób dwadzieścia lat wysiłków, poświęceń, wierności ślubom, lat milczenia, zimna, ryżu z samymi warzywami oraz straszliwych tub przed świtem mogło przynieść tak niewielki plon. Odrzekł, że zna mnicha, który zyskał satori raptem po dwóch latach ćwiczeń: znienacka, ot tak sobie, jak gdyby jechał autostradą w Kalifornii.
Rankiem Chang Choub zasiadał w naszym salà, małym drewnianym pawilonie nad stawem, i bez ruchu, zatopiony w sobie, medytował z zamkniętymi oczyma. Obserwując go z daleka, na przekór wszystkim wysiłkom nie mogłem odegnać poczucia przygnębienia, w jakie wprawiała mnie jego obecność. Jakiż wielki był kontrast pomiędzy kolorem jego skóry i habitu, który można też było wyczuć w jego pozie, gdy tak siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Była jakaś sprzeczność, coś wyraźnie nieadekwatnego w nim, tak bardzo zachodnim na przekór azjatyckiej szacie. Wyobrażałem sobie, że pewnego dnia, otoczony mnichami, którzy są jego braćmi tylko z nazwy, mówiąc nie swoim językiem, w miejscu, gdzie żaden dźwięk ani zapach nie przypominał domu, Chang Choub może się poczuć straszliwie, bardziej niż kiedykolwiek dotąd samotny. Obawiałem się, czy pod koniec życia nie będzie się zastanawiał – jak może i teraz zdarza mu się czasami – czemu trawił dni na poszukiwanie cudzego celu, karmieniu się iluzją, która nawet nie była jego.
Nie ulegało wątpliwości, że przed dwudziestu laty Stefano Brunori przeżył głęboki kryzys, który wcześniej lub później nawiedza każdego. Zaczynają się mnożyć pytania i nagle się okazuje, że nie ma na nie – zwłaszcza na te najprostsze – odpowiedzi. Wiadomo, że trzeba gdzieś ich poszukać. Ale gdzie? Wybrał kierunek najmniej oczekiwany, najtrudniejszy. Być może pociągała go egzotyka, dziwność. Obce słowa, zupełnie nowe dla jego uszu, zdawały się mieścić więcej treści niż te z jego rodzimego języka. Satori obiecywało o tyle więcej niż "łaska".
A przecież gdyby ten młody florentyńczyk zdecydował się na drogę przygotowaną przez własną kulturę, gdyby został franciszkaninem czy jezuitą, zamknął się w Camaldoli czy La Verna, być może znalazłby rozwiązanie bardziej swojskie, bardziej dla niego odpowiednie, mniej samotne. A przynajmniej oszczędziłby sobie tych straszliwych rogów o brzasku! Byłby i on, podobnie jak ja, ofiarą egzotyki? Potrzeby szukania skraju świata? Ostatecznie mogłem przecież zupełnie dobrze zostać dziennikarzem we Włoszech, kraju nie mniej egzotycznym niż Azja, którego historia jest dopiero do opowiedzenia.
Kiedy Chang Choub wyjeżdżał, obaj mieliśmy wrażenie, że znamy się o wiele dłużej niż tylko te trzy dni. Był przekonany, że na konferencji prasowej dalajlamy znowu się odnaleźliśmy. Akceptacja owego "znowu" wymagała ode mnie pewnego wysiłku, jednak przecież i ja miałem wrażenie, że łączy nas bardzo wiele więzów, które z wielką chęcią bym rozplątywał. Jego opowieść o swoim życiu kazała mi raz jeszcze przyjrzeć się mojemu; rozmowa z nim sprawiła, że po raz pierwszy zacząłem poważnie zastanawiać się nad medytacją. Dostrzegałem możliwe powiązania między medytacyjnym treningiem umysłu a władzami, do których należało też widzenie przyszłości. Po raz pierwszy słyszałem kogoś, kto mówi o różnych technikach medytacji, i bardzo mnie to zachęciło do ich wypróbowania. Brzmi to może dziwnie, ale właśnie tak było. Ileż to razy czytałem reklamy ćwiczeń w transcendentalnej medytacji czy słyszałem o młodych ludziach wyjeżdżających medytować w jakimś klasztorze w południowej Tajlandii? Nigdy dotąd nie zwracałem na to najmniejszej uwagi, były to elementy jakiegoś zupełnie innego, niezwykłego świata dziwaków szukających własnej drogi zbawienia. Mnie osobiście zupełnie to nie dotyczyło.
Chang Choub z życiem, na które się zdecydował, sprawił, że zacząłem myśleć, iż może jest inaczej. Kiedy opuścił Żółwi Pałac ze swoim na pół pustym purpurowym workiem, miałem wrażenie, że zostawił za sobą ścieżkę z białych kamyków – czy może okruszków chleba – aby wskazać mi kierunek dalszych poszukiwań.
Przyrzekliśmy sobie, że następnym razem spotkamy się w Indiach. Od lat czułem, że moja przyszłość wiąże się z Indiami. Przyczyna była bardzo prosta. Dojrzewałem politycznie w latach pięćdziesiątych, w czasie gdy każdy, kto interesował się Trzecim Światem, zetknął się z dwoma wielkimi mitami: Gandhiego i Mao, z dwoma różnymi rozwiązaniami tego samego problemu: losów wielkiego narodu, jednego z dwóch największych na świecie, a w każdym przypadku chodziło o odmienną filozofię społeczną, z których, jak sądziłem, my, ludzie Zachodu, moglibyśmy się czegoś nauczyć. Skoro spędziłem trochę lat pośród Chińczyków, starając się zrozumieć, jaką tragedią był dla nich mit Mao, teraz logiczne wydawało się, by udać się do Indii i zobaczyć, czym tam stał się mit Gandhiego. Kiedy mieszkając w Pekinie lub Hongkongu, miewaliśmy dość prozaicznego pragmatyzmu Chińczyków albo dostrzegaliśmy u siebie chińskie reakcje, oboje z Angelą powtarzaliśmy sobie: "Indie, Indie". Indie stały się dla nas odtrutką na mal jaune, truciznę zmieszaną z miłości i rozczarowania, wielkiej wiary i nieskończonych drobnych irytacji, która staje się udziałem wszystkich, którym zdarzyło się zapuścić na chwilę korzenie w Królestwie Środka, a którzy potem stwierdzają, że nie mogą już ich wyrwać.
Chciałem wyjechać do Indii w roku 1984, gdy Chińczycy podjęli za mnie decyzję, na którą sam nigdy bym się nie zdobył: aresztowali mnie i wyrzucili ze swego kraju. Nie wyjechałem jednak i upłynęło potem wiele lat. Do pierwotnej racji, aby udać się do Indii, dołączyła