Скачать книгу

gdyby w Polsce doszło do kolaboracji ideowej, byłoby to prawdziwym nieszczęściem i katastrofą. Utworzenie polskiej formacji typu faszystowskiego, umundurowanie jej członków i wydanie im broni palnej przez Niemców doprowadziłoby bowiem zapewne do wybuchu wojny domowej między taką organizacją a podziemiem wiernym rządowi w Londynie. Wojny domowe są zaś na ogół najbardziej krwawe.

      Przede wszystkim jednak naraziłoby to Polaków na poważne ryzyko wciągnięcia w Holokaust. Całe szczęście do takiej kolaboracji jednak nie doszło. Zresztą, poza marginalnymi wypadkami, nie było do niej chętnych.

      Kolaboracja pragmatyczna byłaby jednak w okupowanej Polsce jak najbardziej pożądana. Zresztą otwarta jest kwestia, czy działanie takie w ogóle powinno się nazywać kolaboracją. Ostatni delegat rządu na kraj, Stefan Korboński, w książce Polskie Państwo Podziemne pisał bowiem, że słowem tym podczas wojny określano „dobrowolną współpracę z okupantem na szkodę kraju lub współobywateli”. W tym wypadku mielibyśmy również do czynienia z „dobrowolną współpracą z okupantem”. Ale na korzyść kraju i współobywateli.

      Rozróżnianie między tymi dwoma rodzajami kolaboracji na Zachodzie nie jest niczym nowym. Pisał o tym już przed wielu laty francuski historyk Jacques Sémelin.

      Po pierwsze – przekonywał – występuje kolaboracja państwa taktyczna i strategiczna, decydowana na najwyższym szczeblu władzy, która ma być sposobem obrony interesów pokonanego kraju. Należy wyraźnie odróżnić ją od kolaboracjonizmu, który jest ideologicznym wyborem polegającym na politycznej walce na rzecz okupanta, którego system się podziwia.

      Mój redakcyjny kolega Piotr Semka, recenzując Obłęd ’44, napisał, że jak tak dalej pójdzie, to w kolejnej książce postawię tezę, że szkoda, iż w Polsce nie było Quislinga. Mogę go więc uspokoić. Całe szczęście, że w Polsce nie było Quislinga. Szkoda natomiast, że nie było Pétaina.

      W Polsce podobne różnicowanie, choć oparte na zdrowym rozsądku i faktach, uznawane jest za herezję. U wyznawców patriotycznej poprawności wywołuje furię. Miałem już „przyjemność” odbyć na ten temat szereg dyskusji i zawsze byłem zasypywany gradem pustych frazesów. „Polacy mieliby powołać kolaboracyjny rząd?! – słyszałem. – Toż to nie do pomyślenia! Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! Stracilibyśmy honor i skompromitowali się po wsze czasy!”

      Argument, że kolaborację podjęły wszystkie inne okupowane państwa i narody – Francuzi, Holendrzy, Belgowie, Czesi, Grecy, Duńczycy czy Norwegowie – i jakoś wcale nie „skompromitowały się po wsze czasy”, padał w próżnię. Mogłem usłyszeć, że oni wszyscy byli głupi, a my jedyni mądrzy. Przykro to pisać, ale wniosek nasuwa się zupełnie inny. Wystarczy sprawdzić, jakie straty te narody poniosły podczas wojny. I zestawić je ze stratami, jakie ponieśliśmy my.

      Najgorszy jest jednak w tym wszystkim ten odwieczny polski lęk, co też by sobie pomyśleli o nas na Zachodzie. Na Zachodzie, który wszędzie, gdzie to możliwe, kolaborował z niemieckim okupantem. Gdy na szali z jednej strony jest pijar, a z drugiej życie setek tysięcy rodaków – moim zdaniem – odpowiedź może być tylko jedna. Pijar niewiele mnie obchodzi, za to los współobywateli bardzo.

      Życia jednego polskiego dziecka nie warto zamienić na sto artykułów w „New York Timesie” pełnych zachwytów nad bohaterstwem Polaków. Ani na sto pustych komplementów od brytyjskiego premiera. Niestety – piszę to z przykrością – wielu moich rodaków miało i ma w tej sprawie przeciwny pogląd. Najsmutniejsze jest to, że ta nasza wspaniała honorowa postawa nie tylko nie przyniosła nam żadnych korzyści realnych – wojnę, jak wiadomo, przegraliśmy – ale nawet korzyści wizerunkowych.

      Zdecydowana większość narodów, które kolaborowały z III Rzeszą, ma dziś na świecie wyśmienitą prasę i wzbudza powszechną sympatię. Polaków tymczasem się na świecie nie znosi. Oskarża się nas o antysemityzm, zaściankowość i – jakżeby inaczej – wysługiwanie się niemieckim okupantom i współudział w Holokauście. To właśnie Polak, a więc przedstawiciel „jedynego niezłomnego narodu Europy”, jest dziś uznawany za symbol kolaboranta.

      Francuzów, z racji sposobu, w jaki wykręcili się od wojny, która nam przyniosła zagładę, podziwiam – napisał w wydanej niedawno książce Jakie piękne samobójstwo Rafał Ziemkiewicz. – A w każdym razie im zazdroszczę. Zazdroszczę, że w trudnym historycznym momencie trafił im się u władzy Pétain, a nie jakiś idiota, który by ogłosił, że priorytetem francuskiej polityki zagranicznej ma być honor. I że dla tego honoru warto zaryzykować nie tylko istnienie państwa francuskiego, ale nawet biologiczną zagładę francuskiego narodu.

      Czy Francja w II wojnie światowej honor straciła? Z naszego punktu widzenia pewnie tak, ale nie sposób zauważyć, by ktokolwiek na świecie tak ją kiedykolwiek traktował. Czemu tak różne są nasze wizerunki w świecie, i tak bardzo odwrotne od tego, jak naprawdę historia wyglądała?

      Bo za cenę dania Hitlerowi ciała zachowała Francja realny potencjał, który sprawił, że i w czasie wojny, i w polityce powojennej pozostawała wciąż liczącym się podmiotem. Tego, kto się liczy, nie depcze się i nie poniża, bo jeśli się za to obrazi, oznaczać to będzie realną stratę.

      Polacy zaś, postawiwszy wszystko od razu na jedną kartę, wszystko z punktu stracili, na samym początku wojny. Od tego momentu liczyć mogli ze strony świata – i liczyli, i wciąż to robią – co najwyżej na wdzięczność i współczucie. Ani jedno, ani drugie nie jest zaś, niestety, w światowej polityce walutą wymienialną. Jako w czasie wojny światowej, tak i dziś.

      Tak, podczas II wojny światowej świat udzielił nam twardej i gorzkiej lekcji, na czym polega polityka międzynarodowa. Miejmy nadzieję, że tamten konflikt był ostatnim akordem polskiego braku politycznej odpowiedzialności, a co za tym idzie – ostatnią taką wielką rzezią w dziejach naszego narodu. Miejmy nadzieję, że wyciągnęliśmy z tej wojny odpowiednie wnioski i jeżeli – odpukać – przyjdzie nam podejmować kiedyś równie dramatyczne decyzje jak pokoleniu żyjącemu w latach 1939–1945, nie popełnimy jego błędów.

      Polska musi bowiem wreszcie zacząć prowadzić politykę realną. Swoją krew należy cenić.

      Rafał Ziemkiewicz wspomnianą książkę rozpoczął od wyliczenia, o czym ona nie będzie. Wezmę z niego przykład.

      Opcja niemiecka nie dotyczy takich zjawisk jak donosicielstwo i szmalcownictwo. Nie miały one bowiem nic wspólnego z polityką. Mieszczą się w zupełnie innej kategorii – kategorii indywidualnych podłości. Ich podłożem była na ogół chęć wzbogacenia się lub załatwienia osobistych porachunków.

      Nie interesowała mnie również instytucja granatowej policji. Jej współdziałanie z Niemcami miało charakter czysto zawodowy, nie różniący się wiele od współdziałania straży pożarnej czy poczty. Indywidualne przypadki kolaboracji podejmowanej przez ludzi w granatowych mundurach miały zaś na ogół posmak kryminalno-alkoholowo-sadystyczny.

      Jedynie marginalnie w książce tej poruszona zostanie sprawa współpracy agenturalnej Polaków z niemieckimi tajnymi służbami. Jest to temat, który zasługuje na odrębną książkę, kto wie, czy nie bardziej kontrowersyjną od tej. Skala infiltracji Polskiego Państwa Podziemnego przez niemieckie służby bezpieczeństwa była bowiem – w porównaniu z naszymi wyobrażeniami – bardzo duża.

      W Opcji niemieckiej nie poruszam wreszcie problemu współdziałania z III Rzeszą obywateli II Rzeczypospolitej pochodzenia niemieckiego – jak choćby służba kilkuset tysięcy z nich w Wehrmachcie – ani przedstawicieli innych mniejszości: Żydów, Ukraińców czy Litwinów.

      Nie piszę również o, skądinąd bardzo ciekawym, przypadku Goralenvolk. Skoro ludzie, którzy podjęli tę

Скачать книгу