Скачать книгу

owych porównaniach — wszystkie opierały się na tych samych oklepanych pomysłach — doszukiwali się nowych mostów łączących nas z kulturą przeszłości, mogli wiedzieć, że autorem tych pastiszy był kto inny? Szwagier — Celâl najchętniej wymazałby go z pamięci — był wszechstronnie utalentowany: wynalazł nożyczki z lusterkiem, ułatwiające pracę fryzjerom, i nożyk do obrzezania, dzięki któremu nie zdarzały się już przykre wypadki kładące się cieniem na przyszłym życiu tylu chłopców; skonstruował też szubienicę z łańcuchem zamiast natłuszczonego sznura i zapadnią zamiast stołka, które to rozwiązania pozwalały zaoszczędzić cierpień skazańcom. W okresie gdy Celâl potrzebował troski ze strony ukochanej starszej siostry i szwagra, entuzjastycznie zachwalał te wynalazki w kąciku „Wierzcie albo nie”.

      — Wybacz, ale było dokładnie odwrotnie — zaoponował redaktor kolumny plotkarskiej. — Kiedy Celâl zajmował się „Wierzcie albo nie”, był zupełnie sam. Opowiem panu pewną scenę, której byłem świadkiem, a nie jakieś wymysły zasłyszane od innych.

      Była to sytuacja jakby żywcem wyjęta z jednego z filmów — realizowanych w studiach wytwórni Yeşilçam — o biednych i samotnych, ale z gruntu dobrych młodzieńcach, którym w końcu zaczyna się powodzić i osiągają sukces. W ubogim domu w ubogiej dzielnicy młody i obiecujący dziennikarz Celâl mówi matce, że mieszkający w Nişantaşı krewni z bogatej gałęzi rodziny zapraszają go na przyjęcie w ostatnią noc starego roku. Spędzi wieczór w towarzystwie wesołych kuzynek i zblazowanych kuzynów, a potem, kto wie, może pójdzie bawić się jeszcze gdzie indziej. Uradowana matka, krawcowa, wyobraża sobie, jak syn ucieszy się z niespodzianki, którą dla niego przyszykowała: w tajemnicy pocerowała i przerobiła starą marynarkę jego zmarłego ojca. Celâl przymierza marynarkę, która leży na nim jak ulał (na ten widok do oczu matki napływają łzy: „Jesteś taki podobny do ojca!”), a szczęśliwa kobiecina oddycha z ulgą, gdy się dowiaduje, że syn idzie nie sam, lecz w towarzystwie kolegi dziennikarza, którego też zaproszono. Kiedy w mroku i zimnie schodzą razem po schodach na pełną błota ulicę, Celâl zdradza koledze, świadkowi tej sceny, że nie zaprosili go na przyjęcie ani bogaci krewni, ani nikt inny. W dodatku, aby zdobyć pieniądze na operację oczu matki, która traci wzrok, gdyż nieustannie ślęczy nad szyciem, Celâl musiał wziąć nocny dyżur w drukarni.

      Wysłuchawszy w milczeniu tej historii, Galip poczynił uwagi, że niektóre szczegóły nie zgadzają się z rzeczywistością, ale ani jeden, ani drugi dziennikarz się tym nie przejął. Tak, oczywiście, mogli się mylić co do krewnych czy niektórych dat; skoro ojciec żyje („Jest pan tego pewien?”), mogli pomylić ojca z dziadkiem, a starszą siostrę z ciotką, ale nie ma co wyolbrzymiać znaczenia tych nieścisłości. Posadzili Galipa przy stole, poczęstowali papierosem i zadali pytanie („To kim pan właściwie jest dla niego?”), odpowiedź jednak puścili mimo uszu, po czym na wyimaginowanej szachownicy zaczęli ustawiać pionki i figury wspomnień.

      Celâla otaczała tak ogromna miłość ze strony rodziny, że w owych ponurych czasach, gdy zabroniono pisać o czymkolwiek oprócz problemów, z jakimi walczyły władze miasta, wystarczyło przypomnieć mu dzieciństwo spędzone w wielkim domu, z którego każdego okna widać było inne drzewo lipy, a zaraz spod jego pióra spływał felieton niezrozumiały ani dla cenzorów, ani dla czytelników.

      Nie, jego kontakty z ludźmi spoza kręgu dziennikarzy były ograniczone do tego stopnia, że gdy wybierał się na spotkanie w szerszym gronie, zabierał ze sobą zaufanego kolegę, którego gesty, słowa oraz sposób ubierania się i jedzenia mógł naśladować.

      Bzdura! Młody adept dziennikarstwa, zajmujący się krzyżówkami i kącikiem porad dla kobiet, w ciągu zaledwie trzech lat zaczyna prowadzić rubrykę czytaną chętnie nie tylko w kraju, lecz także na Bałkanach i Bliskim Wschodzie, przy czym bez skrupułów rzuca oszczerstwa na prawo i lewo — czym innym można to wytłumaczyć, jeśli nie bezwarunkowym wsparciem, jakie otrzymywał od wpływowych krewnych i powinowatych, którzy darzyli go miłością większą, niż na to zasługiwał?

      Gdy jeden z naszych mężów stanu, człowiek o postępowych poglądach, pragnąc, by tradycja obchodzenia dnia urodzin — ten jakże ludzki obyczaj — zagościła na stałe w kulturze naszego kraju, zorganizował dla swojego ośmioletniego syna przyjęcie urodzinowe, podczas którego na truskawkowym torcie z kremem zapłonęło osiem świeczek, i zaprosił na nie kolegów syna, lewantyńską damulkę brzdąkającą na fortepianie oraz dziennikarzy, Celâl w felietonie zmieszał ten pomysł z błotem, bezlitośnie wydrwił imprezę, a uczynił to nie, jak powszechnie sądzono, z przyczyn politycznych, ideologicznych czy estetycznych, lecz dlatego, że sam nigdy nie zaznał ojcowskiej miłości ani żadnej miłości w ogóle.

      Jego obecne zniknięcie oraz to, że wszystkie podawane przez niego adresy i numery telefonów okazywały się pomyłkowe lub całkiem wymyślone, wynikało z dziwnej, niewytłumaczalnej nienawiści, jaką żywił do rodziny, której miłości nie potrafił odwzajemnić, do bliższych i dalszych krewnych, do wszystkich ludzi. (Galip zapytał, gdzie może znaleźć Celâla).

      Nie, powód jego ukrywania się (w jakimś niedostępnym zakątku miasta) i izolowania się od ludzi był oczywiście zupełnie inny: zrozumiał wreszcie, że nigdy nie uwolni się od poczucia samotności, unoszącego się nad jego głową jak aureola nieszczęścia, że nie pokona tej choroby, czyniącej go niezdolnym do nawiązywania bliższych relacji; niczym zrezygnowany chory siedzi teraz w jakimś pokoju i poddaje się z pokorą odbierającej nadzieję samotności, przed którą nie potrafi uciec.

      Galip wspomniał, że ekipa filmowa z Europy miała nadzieję skłonić go do opuszczenia tej dobrze zakamuflowanej kryjówki…

      — Tak czy siak pan Celâl wkrótce straci pracę — przerwał mu konkurent Celâla, felietonista Neşati. — Od dziesięciu dni nie przysyła nowych materiałów. Wszyscy już się zorientowali, że te, które pozostawił rzekomo w zapasie, to przepisane na nowo stare teksty sprzed dwudziestu lat!

      Tak jak Galip się spodziewał i na co miał nadzieję, redaktor plotkarskiej kolumny zaoponował — stwierdził, że felietony wzbudzają zainteresowanie większe niż zwykle, telefon nie milknie, a listonosz co dzień przynosi co najmniej dwadzieścia listów adresowanych do Celâla.

      — Tak — warknął stary felietonista — to wszystko listy z propozycjami od kurew, alfonsów, terrorystów, hedonistów, handlarzy narkotykami i tak wychwalanych przez niego gangsterów.

      — Czyżbyś potajemnie je otwierał i czytał? — zapytał kpiąco jego kolega.

      — Tak samo jak ty!

      Obaj, niczym zadowoleni z otwarcia partii szachiści, wyprostowali się w swoich fotelach. Felietonista polemista pogrzebał głęboko w kieszeni marynarki i wyjął z niej małe pudełko, po czym starannie, jak iluzjonista demonstrujący widzowi przedmiot, który zaraz zniknie, pokazał je Galipowi.

      — Jedyne, co łączy mnie z Celâlem, pańskim krewnym, jak pan twierdzi, to to lekarstwo na żołądek. Natychmiast hamuje wydzielanie kwasów żołądkowych. Proszę wziąć pastylkę.

      Galip nie miał pojęcia, jaką grę prowadzą ci dwaj ani w jakim celu, jednak postanowił wziąć w niej udział i szybko połknął jedną z białych tabletek.

      — Podoba się panu nasza gra? — spytał z uśmiechem stary felietonista.

      — Staram się poznać jej reguły — odparł Galip podejrzliwie.

      — Czytuje pan moje felietony?

      — Owszem.

      — A gdy bierze pan gazetę do ręki, czyta pan najpierw mnie czy Celâla?

      — Celâl to mój krewny…

      — Tylko dlatego czyta pan jego teksty jako pierwsze? — drążył dziennikarz. — Co więcej znaczy: pokrewieństwo czy dobry styl?

      — Celâl także dobrze pisze!

Скачать книгу