Скачать книгу

otworzył oczy, spojrzał przed siebie i tym razem zauważył drzewo nieco inne od wszystkich. Jego gałęzie były bardziej sękate, a rosły tak wysoko, że mógł je dosięgnąć tylko z podskoku. Nie miał pojęcia, czy Wilvoxy potrafią się wspinać na drzewa, ale nie miał innego wyjścia.

      – Tamta gałąź! – krzyknął do Marco, wskazując palcem.

      Razem pobiegli w stronę drzewa i kiedy jeden z Wilvoxów był już prawie przy nich, podskoczyli do gałęzi i pociągnęli się na niej wysoko.

      Ręce Aleca ślizgały się na ośnieżonym drewnie. Ostatkami sił zdołał się utrzymać i zarzucić na nią nogę. Zaraz potem wskoczył na następny konar, metr wyżej, na którym czekał już Marco. W życiu tak szybko się na nic nie wspinał.

      Wilvoxy doskoczyły do drzewa, warcząc wściekle i rzucając się do ich zwisających nóg. Alec poczuł ich gorący oddech na stopie i dosłownie w ostatniej chwili uchylił ją przed kłami. Napędzani adrenaliną młodzieńcy kontynuowali wspinaczkę tak długo, aż znaleźli się dobre pięć metrów nad ziemią, gdzie w końcu byli bezpieczni.

      Alec przywarł mocno do gałęzi i spojrzał w dół, modląc się, by te potwory nie potrafiły łazić po drzewach. Pot spływał mu z czoła, a oddech nadal miał ciężki i nierówny.

      Kamień spadł mu z serca, gdy zobaczył, jak wściekłe bestie bez powodzenia próbują wdrapać się na pień.

      Obydwaj siedzieli teraz na gałęzi i gdy dotarło do nich, że są tu bezpieczni, głośno odetchnęli z ulgą. Ku zaskoczeniu Aleca, Marco nagle wybuchnął histerycznym śmiechem,. To był śmiech szaleńca, śmiech ulgi, śmiech człowieka, który został uratowany przed pewną i jakże okrutną śmiercią.

      Alec też zaczął się śmiać, choć wiedział, że ich los jeszcze nie jest przesądzony. Tylko tutaj byli bezpieczni, a przecież nie mogli tu zostać na zawsze. To było tylko chwilowe rozwiązanie, które nieznacznie przedłużało ich życie.

      – Wygląda na to, że jestem ci coś winien – powiedział Marco.

      Alec pokręcił głową.

      – Jeszcze mi nie dziękuj – odpowiedział Alec.

      Wilvoxy warcząc wściekle, przyprawiały Aleca o gęsią skórkę. Odruchowo spojrzał w górę, chcąc jeszcze dalej uciec od tych potworów. Zastanawiał się też, czy jest stąd jakakolwiek droga ucieczki.

      Nagle Alec zastygł w bezruchu. Tuż przed swoją twarzą zobaczył bowiem coś absolutnie przerażającego. Wśród gałęzi ukryte było najohydniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek dotąd widział. Było długie na trzy metry, z ciałem węża, ale z sześcioma parami odnóży zakończonymi długimi pazurami. Łeb miało węgorza i wąskie żółte ślepia, skupione teraz na Alecu. Stwór wygiął swoje cielsko, podpełznął jeszcze bliżej, zasyczał i rozwarł swoje niewiarygodne elastyczne szczęki. Alec nie mógł uwierzyć, jak szeroko zdołał je otworzyć. Z powodzeniem mógł teraz połknąć go całego. A jakby tego było mało, ogon jego zakończony był żądłem, którym w jednej chwili mógł pozbawić życia ich obu.

      Gdy bestia rzuciła się do gardła Aleca, ten zareagował odruchowo. Wrzasnął i odskoczył tak gwałtownie, że aż ześlizgnął się z gałęzi. Teraz myślał już tylko o tym, by uciec przed tymi morderczymi kłami, ogromnymi szczękami, pewną śmiercią.

      Nawet nie zastanawiał się, co czeka na niego poniżej. Kiedy poczuł, że leci do tyłu, wymachując rękami, zdał sobie sprawę, że ucieka od jednego drapieżnika wprost w szczęki drugiego. Obejrzał się i zobaczył śliniące się Wilvoxy, kłapiące szczękami, i wiedział, że nie pozostało mu już nic innego, jak przygotować się na najgorsze.

      Zamienił bowiem jedną śmierć na inną.

      ROZDZAŁ TRZECI

      Gdy Kyra przeszła przez bramy Argos i zobaczyła oczy tych wszystkich ludzi skupione na niej, chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu. Źle zinterpretowała swoją relację z Theosem. Naiwnie myślała, że mogła go kontrolować – a zamiast tego on ośmieszył ją na oczach tych wszystkich ludzi. Każdy z nich widział jej bezsilność, brak jakiejkolwiek władzy nad smokiem. Teraz była dla nich zwyczajnym wojownikiem – a nawet nie wojownikiem – była zwykłą nastolatką, która uwikłała ich w wojnę, której bez pomocy smoka nie mogli wygrać.

      Na dziedzińcu panowała niezręczna cisza. Zastanawiała się, co ci wszyscy mężczyźni teraz o niej myślą? Nie była nawet pewna, co powinna myśleć o sobie. Czyżby Theos nie zjawił się tu dla niej? Czy walczył tu wyłącznie z własnych pobudek? Czy w rzeczywistości nie miała żadnych szczególnych mocy?

      Kyrze ulżyło, kiedy mężczyźni spuścili wreszcie wzrok i wrócili do zbierania łupów, do gromadzenia broni, którą walczyć mieli wkrótce na wojnie. Uwijali się jak w ukropie, gromadząc na stosie wszystkie skarby pozostawione przez Gwardię Lorda. Brzęk stali unosił się nad całym dziedzińcem, gdy ludzie rzucali tarcze, zbroje i wszelkiej maści uzbrojenie w jedno miejsce. Zapadał zmrok a z nieba zaczął sypać śnieg, toteż nie mieli zbyt dużo czasu do stracenia.

      – Kyra – zabrzmiał znajomy głos.

      Odwróciła się i ku swojej uciesze zobaczyła rozpromienioną twarz Anvina. Patrzył na nią z szacunkiem i życzliwością. Podszedł do niej, czule objął ramieniem i uśmiechnął się szeroko, po czym wyciągnął przed siebie lśniący miecz, na którego ostrzu wyryte były symbole Pandezji.

      – Od lat nie trzymałem w dłoni tak znakomitej stali – zauważył z szerokim uśmiechem – Dzięki tobie mamy wystarczająco dużo broni, żeby rozpocząć wojnę. Uczyniłaś nas wszystkich o wiele potężniejszymi.

      Kyrę ucieszyły te słowa, choć nie pomogły jej pozbyć się uczucia zrezygnowania i zagubienia, które pojawiło się po tym, jak została odtrącona przez smoka. Wzruszyła więc tylko ramionami.

      – To nie moja zasługa – odparła – tylko Theosa.

      – Ale to dla ciebie Theos wrócił.

      Kyra rozejrzała się po pustym niebie.

      – Nie byłabym tego taka pewna – odpowiedziała w zadumie.

      Przez chwile razem spoglądali w niebo.

      – Ojciec na ciebie czeka – odezwał się w końcu Anvin, a głos jego zabrzmiał wyjątkowo poważnie.

      Kyra ruszyła za Anvinem przez dziedziniec, omijając leżące na ziemi trupy i krzątających się wokół nich ludzi. Ci mężczyźni pierwszy raz od niepamiętnych czasów wydawali się być rozluźnieni. Widziała jak śmieją się, piją i szturchają przyjacielsko. Zachowywali się jak dzieci w lany poniedziałek.

      Dziesiątki mężczyzn stało w rzędzie, przekazując sobie z rąk do rąk worki ze zbożem i układając je równo na wozach; kolejny zaprzęg, wypełniony po brzegi orężem, przejechał obok nich ze szczękiem. Był tak przepełniony, że co chwila spadały z niego elementy uzbrojenia, które natychmiast zbierali z drogi idący za wozem żołnierze. Gdzie nie spojrzeć toczyły się ciężko powozy, niektóre w drodze powrotnej do Volis, inne zaś w zupełnie innych kierunkach, wskazanych przez jej ojca. Wszystkie zaś wypełnione po brzegi drogocennymi łupami. Widok ten napawał Kyrę optymizmem, pozwalając myśleć, że wojna jeszcze nie jest przegrana.

      Skręcili za róg i wtedy Kyra dostrzegła swego ojca w towarzystwie grupy wojowników, który dokonywał właśnie inspekcji zarekwirowanej broni. Odwrócił się w jej stronę, gdy do niego podeszła i jednym ruchem ręki nakazał swym ludziom, by zostawili ich samych.

      W końcu wymownie spojrzał na Anvina, wyraźnie zaskoczonego tym, że i jego prosi o oddalenie się. Anvin odwrócił się posłusznie, pozostawiając dowódcę samego z córką. Kyrę też to zaskoczyło, ponieważ nigdy dotąd nie widziała, by ojciec odsunął Anvina od rozmów.

      Kyra

Скачать книгу