ТОП просматриваемых книг сайта:
Naznaczona . Морган Райс
Читать онлайн.Название Naznaczona
Год выпуска 0
isbn 9781632918079
Автор произведения Морган Райс
Серия Wampirzych Dzienników
Издательство Lukeman Literary Management Ltd
– Coś w tym stylu – powiedział. – Więc twoi przyjaciele zostali tam, na przyjęciu? – dodał.
Maria skinęła głową.
– Taa, wszyscy oprócz… Cóż, już i tak nie przyjaźnię się z nią, więc tak, wszyscy są tam.
– Oprócz kogo? – spytał zaintrygowany Lore.
Maria zarumieniła się.
– No, mojej byłej najlepszej przyjaciółki. Nie ma jej tam. Ale jak już mówiłam, już nie przyjaźnimy się.
Lore zawahał się tym razem, zastanawiając się na głos.
– Co się stało między wami dwiema? – spytał ostrożnie.
Maria wzruszyła ramionami i poszli dalej w milczeniu, rozgniatając butami siano z chrzęstem.
– Nie musisz mi mówić – powiedział w końcu Lore. – I tak wiem, jak to jest zrazić się do przyjaciela. Mój kuzyn. Kiedyś byliśmy sobie bliscy, jak bracia. Teraz nawet ze sobą nie rozmawiamy.
Maria podniosła na niego wzrok i spojrzała ze współczuciem.
– To okropne – powiedziała. – Co się stało?
Lore wzruszył ramionami.
– Długa historia. Licząca całe wieki, chciał dodać, ale powstrzymał się.
Maria skinęła głową, najwyraźniej solidaryzując się z nim.
– Cóż, skoro wydajesz się mnie rozumieć – powiedziała – w takim razie powiem ci. Nie wiem, dlaczego, nawet ciebie nie znam, ale czuję, że wszystko zrozumiesz.
Lore uśmiechnął się do niej uspokajająco.
– Zdaje się, że w ten sposób oddziałuję na ludzi – powiedział.
– W każdym razie – kontynuowała Maria – Scarlet, moja przyjaciółka, ona tak jakby podkradła faceta, który mi się podobał. Nie, żeby mnie jeszcze obchodził.
Maria zamilkła i Lore wyczuł, że chciała powiedzieć coś jeszcze i odczytał jej myśli:
Cóż, przynajmniej od chwili, kiedy poznałam ciebie.
Lore uśmiechnął się.
– Kradzież czyjegoś chłopaka – powiedział, potrząsając głową. – Nie ma nic gorszego.
Ścisnął jej dłoń jeszcze bardziej, a Maria skwitowała go półuśmiechem.
– Więc już nie przyjaźnicie się ze sobą?
Maria potrząsnęła głową.
– Naprawdę nie chcę o tym rozmawiać – powiedziała.
Lore wyczuł, że wywiera zbyt duży nacisk. Miał sporo czasu, by ją uwieść, by dowiedzieć się o Scarlet wszystkiego, co trzeba. W międzyczasie musiał sprawić, by mu zaufała – uwierzyła bezgranicznie.
Dotarli do środka kukurydzianego labiryntu, zatrzymali się i stali. Maria odwróciła wzrok, a Lore wyczuł jej ogromne podenerwowanie.
– No więc, co teraz? – spytała z drżącymi dłońmi. − Może wrócimy? – dodała.
Odczytał jej myśli.
Mam nadzieję, że nie chce wracać. Mam nadzieję, że mnie pocałuje. Proszę, pocałuj mnie.
Lore sięgnął dłońmi, objął jej policzki, nachylił się i pocałował ją.
Na początku Maria opierała się, odpychając go.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Scarlet leciała po porannym niebie, ocierając łzy, wciąż wstrząśnięta po incydencie pod mostem, starając się zrozumieć wszystko to, co się jej przytrafia. Frunęła. Ledwie potrafiła w to uwierzyć. Nie wiedziała, w jaki sposób, lecz wyrosły jej skrzydła i po prostu wystartowała, wzbiła się w powietrze, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Nie mogła zrozumieć, dlaczego światło rani jej oczy, dlaczego skóra zaczyna ją swędzić na słońcu. Na szczęście zachmurzyło się tego dnia, co przyniosło jej odrobinę ulgi; ale mimo to, nie czuła się sobą.
Była taka zagubiona, taka samotna i nie wiedziała, dokąd się udać. Czuła, że nie może wrócić do domu, nie po tym wszystkim, co się stało, nie po tym, jak odkryła, że mama pragnie jej śmierci, że wszyscy ją nienawidzą. Nie mogła również iść do przyjaciółek. Maria przecież również jej nienawidziła i wydawało się, że nastawiła przeciwko niej pozostałych. Nie mogła wrócić do szkoły, nie mogła tak po prostu z powrotem wkroczyć w swe normalne życie, zwłaszcza po tej wielkiej awanturze z Vivian na zabawie.
W jakiejś mierze pragnęła zwinąć się w kłębek i umrzeć. Czuła, że nie ma już na świecie miejsca, które mogłaby traktować jak dom.
Przefrunęła nad swym rodzinnym miastem i kiedy mijała własny dom odniosła przedziwne odczucie, spoglądając na niego z góry. Frunęła wystarczająco wysoko, by nikt jej nie zauważył, a ona widziała miasto z lotu ptaka, jak nigdy dotąd. Widziała idealnie rozplanowane przecznice, siatkę krzyżujących się linii, czyste ulice, wysoką iglicę kościoła; wszędzie widziała przewody, telefoniczne słupy, wszystkie te pochyłe dachy, niektóre pokryte gontami, inne dachówkami, większość liczące wiele lat. Widziała ptaki usadowione na dachach i pojedynczy, purpurowy balon unoszący się w jej stronę.
Listopadowy wiatr był na tej wysokości dość chłodny i smagał jej twarz, przyprawiając Scarlet o dreszcze. Chciała zniżyć lot, ogrzać się gdzieś.
Kiedy tak frunęła, zastanawiając się, jedyną osobą, którą widziała, jedyną twarzą, która ustawicznie pojawiała się w jej umyśle, była ta należąca do Sage’a. Nie pojawił się z powrotem w domu zgodnie z tym, co przyrzekł; wystawił ją do wiatru i wciąż była za to na niego wściekła. Scarlet założyła, że nie chce jej już więcej widzieć.
Z drugiej strony jednak, naprawdę nie była pewna, co się wydarzyło. Może, ale tylko może, był jakiś powód, dla którego Sage nie pojawił się. Może mimo wszystko kochał ją nadal.
Im więcej o tym myślała, tym większą odczuwała potrzebę zobaczenia się z nim. Musiała ujrzeć znajomą twarz, kogoś, komu wciąż na niej zależało, kto ją kochał. Lub przynajmniej kto kochał ją kiedyś.
Podjęła decyzję. Skręciła i skierowała się na zachód, w kierunku rzeki, w stronę miejsca, gdzie jak wiedziała, mieszka Sage. Frunęła dalej obrzeżami miasta, spoglądając w dół na główne drogi, używając ich jako drogowskazu. Jej serce zabiło szybciej, kiedy uzmysłowiła sobie, że dotrze do niego za kilka chwil.
Kiedy zostawiła miasto za sobą, krajobraz zmienił się: zamiast idealnie rozplanowanych dzielnic i domów, zobaczyła mniej liczne domostwa, większe działki ziemi, więcej drzew… Parcele przeistoczyły się z dwuakrowych w czteroakrowe, sześcio-, potem dziesięcio-, dwudziesto- …Wkraczała na tereny wielkich posesji.
Dotarła do brzegów rzeki i kiedy skręciła i poleciała wzdłuż nich, pod sobą zobaczyła te wszystkie posiadłości wraz z ich długimi, rozległymi podjazdami, otoczonymi wiekowymi dębami i robiącymi wrażenie bramami. Wszystko to zalatywało bogactwem, historią, pieniędzmi i władzą.
Minęła największą i najelegantszą z nich, oddaloną od głównej drogi o kilka akrów, położoną pięknie tuż nad brzegiem rzeki, stary dom z wiekowego kamienia, z najwspanialszymi wykuszami i wieżami, z wyglądu przypominający bardziej zamek niż dom. Jego piętnaście kominów sterczało