ТОП просматриваемых книг сайта:
Koniec końca świata. Джонатан Франзен
Читать онлайн.Название Koniec końca świata
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-905-5
Автор произведения Джонатан Франзен
Издательство OSDW Azymut
Kierkegaard w Albo, albo żartuje z „człowieka zajętego”, który unika rzetelnej samooceny, wymawiając się tym, że jest zapracowany. Możesz obudzić się w nocy i uświadomić sobie, że jesteś samotny w małżeństwie lub że powinieneś zastanowić się nad tym, jak twój poziom konsumpcji wpływa na naszą planetę, ale już następnego dnia masz milion małych spraw do załatwienia, a kolejnego dnia czeka cię następny milion spraw. Dopóki małe sprawy ciągną się bez końca, nigdy nie zatrzymasz się i nie zmierzysz z ważniejszymi pytaniami. Pisanie czy czytanie eseju nie jest jedynym sposobem na to, żeby się zatrzymać i zadać sobie pytanie, kim naprawdę jesteś i co może oznaczać twoje życie, ale z pewnością jest to sposób niezły. A jeśli wziąć pod uwagę, jak wolno w czasach Kierkegaarda toczyło się kopenhaskie życie w porównaniu z naszą epoką, to te subiektywne tweety i pośpiesznie wpisywane posty na blogach nie wydają się już tak eseistyczne. Wydają się raczej sposobem na uniknięcie tego, co prawdziwy esej może na nas wymusić. Spędzamy dni na czytaniu na ekranach tego, czego w życiu nie chciałoby nam się czytać w drukowanej książce, i psioczymy na to, jak bardzo jesteśmy zajęci.
Rzuciłem papierosy po raz drugi w 1997 roku. A potem, w 2002 roku, po raz ostatni. I jeszcze raz, w 2003 roku, po raz ostatni i ostateczny – jeśli nie liczyć bezdymnej nikotyny, która płynie przez mój krwiobieg, kiedy piszę te słowa. Próba napisania uczciwego eseju nie zmienia złożoności mojej osobowości; wciąż jestem jednocześnie nałogowcem z gadzim mózgiem, człowiekiem zamartwiającym się swoim zdrowiem, wiecznym nastolatkiem, samoleczącym się chorym na depresję. A jeśli zatrzymam się na chwilę i spróbuję wyrobić sobie opinię, wówczas moja wielojaźniowa tożsamość nabierze t r e ś c i.
Jedną z tajemnic literatury jest to, że treść dzieła, osobiście doświadczana zarówno przez pisarza, jak i czytelnika, znajduje się poza ciałem jednego i drugiego, gdzieś na jakiejś stronicy. Czy mogę bardziej odczuwać swoją rzeczywistość w czymś, co piszę, niż we własnym ciele? Czy mogę czuć się bliżej innej osoby, czytając jej słowa, niż kiedy siedzę obok niej? Rzecz w tym, częściowo, że zarówno pisanie, jak i czytanie wymagają pełnej uwagi. Ale z pewnością ma to również związek z u p o r z ą d k o w a n i e m, które jest możliwe tylko na stronicy.
W tym miejscu mógłbym wspomnieć o jeszcze dwóch lekcjach, których udzielił mi Henry Finder. Pierwsza brzmiała: „Każdy esej, nawet artykuł, opowiada historię”. A druga to: „Istnieją tylko dwa sposoby na uporządkowanie materiału: podobne z podobnymi i jedno wynika z drugiego”. I choć te zasady wydają się oczywiste, o tym, że oczywiste nie są, może powiedzieć każdy oceniający eseje w liceum czy college’u. Dla mnie nie było oczywiste szczególnie to, że artykuł powinien trzymać się zasad dramatu. A jednak: czyż dobra argumentacja nie zaczyna się od sformułowania trudnego problemu? I czyż potem nie proponuje ucieczki od problemu poprzez jakieś śmiałe twierdzenie, nie stawia przeszkód w formie zastrzeżeń i kontrargumentów, aby na koniec poprzez serię zwrotów o 180 stopni doprowadzić nas do nieprzewidzianego, ale satysfakcjonującego wniosku?
Jeśli zaakceptować tezę Henry’ego, że udany kawałek prozy składa się z materiału ułożonego w formie opowiadania, i jeśli zgodzić się z moim przekonaniem, że nasza tożsamość składa się z historii, które o sobie opowiadamy, wówczas możemy dojść do wniosku, że trud pisania i przyjemność czytania wzbogaca nas o osobiście doświadczaną treść dzieła. Czy jestem sam w lesie, czy jem obiad z przyjacielem, przytłacza mnie ilość napływających do mnie przypadkowych danych sensorycznych. Akt pisania usuwa prawie wszystko inne, pozostawiając tylko alfabet i znaki interpunkcyjne, i zmierza w kierunku nieprzypadkowości. Czasami, porządkując elementy znanej historii, odkrywamy, że może oznaczać coś zupełnie innego, niż nam się wydawało. Czasami, szczególnie przy argumentowaniu („jedno wynika z drugiego”) potrzeba zupełnie nowej narracji. Dyscyplina tworzenia interesującej opowieści może doprowadzić do skrystalizowania naszych myśli i uczuć, o których istnieniu mieliśmy tylko mgliste pojęcie.
W wypadku ogromu materiału, który sprawia wrażenie nienadającego się do opowiadania historii, Henry podsunąłby, że jedyną opcją jest podzielenie go na kategorie, grupowanie podobnych elementów razem: podobne z podobnymi. Jest to przynajmniej uporządkowany sposób pisania. Ale również wzorce potrafią przeobrazić się w opowieści. Aby wyjaśnić zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach, w których powszechnie oczekiwano jego przegranej, kuszące jest skonstruowanie historii na zasadzie „jedno wynika z drugiego”: Hillary Clinton nie zachowała odpowiedniej ostrożności w swoich mailach, Departament Sprawiedliwości zdecydował się nie wnosić przeciw niej oskarżenia, następnie na jaw wyszły maile Anthony’ego Weinera, a potem James Comey poinformował Kongres, że Clinton jednak może mieć kłopoty, i na koniec Trump wygrał wybory. W rzeczywistości jednak może bardziej skuteczne jest grupowanie podobnego z podobnym: zwycięstwo Trumpa było jak referendum w sprawie brexitu i jak antyimigrancki nacjonalizm w Europie. Z kolei arogancka niechlujność Clinton w zarządzaniu mailami przypominała jej nieprzekonującą kampanię i decyzję, żeby nie intensyfikować działań w Michigan i Pensylwanii.
W dniu wyborów byłem w Ghanie, wraz z bratem i dwójką przyjaciół obserwowałem ptaki. Raport Jamesa Comeya do Kongresu zakłócił kampanię jeszcze przed moim wyjazdem do Afryki, ale zajmująca się badaniem opinii publicznej, czerpiąca dane z wiarygodnych źródeł strona Nate’a Silvera, FiveThirtyEight, wciąż dawała Trumpowi trzydzieści procent szans na wygraną. Oddawszy wcześniej głos na Clinton, przybyłem do Akry tylko nieznacznie przejęty samymi wyborami i gratulując sobie decyzji, by ostatniego tygodnia kampanii nie spędzić na sprawdzaniu dziesięć razy dziennie strony FiveThirtyEight.
W Ghanie mogłem rzucić się w szpony innego rodzaju uzależnienia. Przyznaję ze wstydem, że należę do osób, o których w świecie miłośników ptaków mówi się, że zaliczają listy ptaków. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie uwielbiam ptaków jako takich. Jeżdżę je obserwować, żeby cieszyć się ich pięknem i różnorodnością, dowiedzieć się więcej na temat ich zachowań oraz ekosystemów, w których żyją, i udawać się na długie, uważne spacery w nowych miejscach. Ale poza tym sporządzam też zbyt wiele list. Liczę nie tylko te gatunki ptaków, które widziałem na całym świecie, ale też te widziane w każdym kraju i każdym stanie USA, w których miałem sposobność je obserwować, również na rozmaitych mniejszych terenach, między innymi na moim podwórku, a także w każdym roku kalendarzowym od dwa tysiące trzeciego począwszy. Mógłbym starać się wytłumaczyć swoje nałogowe liczenie tym, że daje mi to dodatkową małą uciechę w powiązaniu z moją namiętnością. Ale ja naprawdę jestem maniakiem. A to czyni mnie moralnie gorszym od ptasiarzy, którzy obserwują ptaki wyłącznie dla samej radości, jaką im to daje.
Tak się złożyło, że udając się do Ghany, stworzyłem sobie możliwość pobicia mojego zeszłorocznego rekordu 1286 gatunków. W 2016 roku miałem już zaliczonych ponad 800 gatunków i na podstawie poszukiwań w Internecie wiedziałem, że na takich wycieczkach jak nasza można spotkać prawie 500 gatunków, z których tylko garstka jest powszechna w Ameryce. Gdyby udało mi się zobaczyć 460 unikatowych gatunków w Afryce, a następnie wykorzystać siedmiogodzinny postój w Londynie na zaliczenie dwudziestu łatwych do zaobserwowania europejskich ptaków w parku niedaleko Heathrow, rok 2016 byłby moim najlepszym.
W Ghanie