Скачать книгу

oczy. Jego włosy były ciemne, lecz nie tak czarne jak moje. Kiedy dzieci podbiegły, wziąłem je na ręce.

      − Dziś ja zabiłem potwora – pochwalił się Wojmir.

      − Zatem dowiodłeś swej odwagi, synku – odparłem.

      − Czemu wypływasz, tatku? – spytała Marzanna.

      − Bo muszę zmierzyć się ze złymi ludźmi – wyjaśniłem. – Nie obawiaj się jednak, moja Walkirio. Wrócę za dwa lub trzy dni.

      − Chcę się bić u twego boku – oznajmił Wojmir. – Zabierz mnie ze sobą.

      − Nadejdzie taki dzień, mój drogi synu, w którym będziemy razem wojowali. Na razie jednak musisz strzec siostry i matki.

      Podeszła Welewitka i wzięła dzieci.

      − Będziesz walczył z Jorundem? – spytała.

      − Nie wiem – odparłem. – Znając brata, chyba nie będę miał wyboru.

      − Zabijesz go?

      − Wszyscy bogowie wiedzą, że nie chcę tego, lecz kto wie, co przyjdzie mi uczynić w bitwie.

      − Spróbuj pojmać go żywcem.

      − Myślałem już o tym. Nie będzie to łatwe, lecz spróbuję.

      − Bez względu na wszystko, nie daj się zabić i wróć do nas.

      − Wrócę wkrótce – obiecałem.

      Wycałowałam bliskich na pożegnanie i pobiegłem na statek. Zanim przeskoczyłem przez reling, spojrzałem na Jaśka.

      − Pilnuj ich dobrze podczas mej nieobecności – nakazałem mu.

      − Będę ich strzegł jak oczu we własnej głowie – obiecał łowca turów. – Powodzenia w boju.

      Stałem na rufie, kiedy łódź oddalała się od brzegu. Dzieci machały rączkami, a Welewitka słała mi całusy. Nie uśmiechałem się do nich jak zwykle, gdyż byłem zatroskany. Rozmyślałem o przyrodnim bracie, który najpewniej spodziewał się mojej wizyty na Bornholmie i zdążył przygotować zasadzkę lub odpłynąć. Zamartwiając się tym, nie dostrzegłem prawdziwego zagrożenia, które czyhało znacznie bliżej.

      Rozdział trzeci

      Żeglowaliśmy przez resztę dnia i całą noc. Aura nam sprzyjała. Gwiazdy jasno świeciły na ciemnym i bezchmurnym niebie. Żagiel łopotał na silnym wietrze. Nie musieliśmy wiosłować. Wystarczyło tylko wprawnie kierować sterem, a łódź bez oporu poddawała się woli sternika. Nasz okręt łagodnie unosił się i opadał na morskich falach. Szybko posuwaliśmy się do przodu wyznaczonym wcześniej kursem.

      Gdy nastał świt naszym oczom ukazały się skaliste brzegi Bornholmu porośnięte gęstymi krzakami, za którymi znajdował się las. Skierowaliśmy się ku zatoce, którą widzieliśmy poprzednio. Szybko ją odnaleźliśmy i wpłynęliśmy do niej.

      Już z daleka ujrzeliśmy cumujący przy brzegu statek z czarnym żaglem. W jego pobliżu siedzieli ludzie grzejący się przy dogasających ogniskach. Naliczyłem ich ze cztery dziesiątki. Gdy nas spostrzegli, natychmiast poderwali się z ziemi i sięgnęli po miecze i topory. Szybko utworzyli zwarty, obronny mur przy swoim drakkarze. Wysoki człek, stojący w centrum pierwszego szeregu, zawołał:

      − Kto nadpływa i czego chce?!

      − Gniewomir Egilsson, pogromca Elfhelma Smoczego Łba! – odkrzyknąłem. – Poznaję cię Karirze Helgarssonie, wierny woju mojego ojca.

      Nasza łódź podpłynęła do brzegu. Wykonaliśmy wprawny manewr wiosłami i odwróciliśmy ją dziobem ku morzu.

      Następnie rzuciliśmy kotwicę. Byliśmy przygotowani do szybkiego wypłynięcia, gdyby sprawy przybrały niepomyślny obrót.

      Spuściliśmy na wodę dwie dłubanki. Wskoczyłem do jednej z nich. Towarzyszyli mi: Ingwar i Angward oraz siedmiu innych wojów. Dobiliśmy do plaży i wyszliśmy na mokry piasek. Czekaliśmy przez jakiś czas, aż dołączą do nas pozostali wojownicy. Gdy tak się stało, miałem na plaży sześćdziesięciu zbrojnych. Dziesięciu ludzi zostawiłem na Ragnaröku.

      Naszych przeciwników było czterdziestu trzech. Byli mniej liczni, więc nie zdecydowali się na atak. Wpatrywali się w nas, milcząc i nie bardzo wiedząc, co począć.

      Uznałem, że to my musimy przełamać impas. Dlatego wyszedłem przed szereg moich ludzi. Przeszedłem kilka kroków i zatrzymałem się. Po chwili Karir wyszedł mi na spotkanie. Uścisnął moją wyciągniętą dłoń, po czym spytał.

      − Po coś przybył, Oli?

      − Po Jorunda – odparłem. – Gdzie on jest?

      − Poluje w pobliskich lasach. Niebawem przybędzie.

      − Zaczekam tu na niego. Chyba nie będziesz się sprzeciwiał.

      − Nie będę, lecz wiedz, że jeśli spróbujesz zabić Jorunda, to staniemy w jego obronie.

      − Wiem. Co ma być to będzie. Jak się miewa Ingborga i Ismira?

      Karir zawahał się. Widoczne było, że nie chce mówić. W końcu jednak rozluźnił się i ciężko westchnął.

      − Jako syn Egila powinieneś wiedzieć.

      − Zatem słucham.

      − Po powrocie z bitwy w cieśninie Sund, Jorund odbudował Egilsgard. Następnie sprowadził tam żonę i córkę.

      Wkrótce jednak dowiedział się, że Ismira nie jest jego dzieckiem. Najpewniej Ingborga wyznała mu to pod przymusem. Ponadto, dziewczynka nie jest wcale podobna do niego, więc w końcu nawet on domyślił się prawdy. Pogrążony w gniewie zebrał ludzi i najechał Arnulfa Kulawego. Ściął mu głowę toporem i przejął jego siedzibę. Obawiał się jednak zemsty ze strony wojów wiernych Arnulfowi, dlatego zebrał tych, którzy chcieli z nim popłynąć i wyruszył na poszukiwanie ciebie. Wiedział, że służysz księciu Bolesławowi. Dlatego najeżdżał słowiańskie brzegi w nadziei, że zostaniesz wysłany, aby go powstrzymać. Jak widać nie pomylił się.

      − Co teraz dzieje się w Egilsgardzie?

      − Nie wiem. Nie byliśmy tam od dwóch zim.

      − Jaką nazwę ma wasz nowy drakkar?

      − Twój brat nazwał go Nocny Łowca.

      − Czy Jorund zamierza mnie zabić?

      − Tak. Zapowiedział, że uczyni ci krwawego orła. Ponadto chce porwać twoją kobietę.

      − Skąd o niej wie?

      − Podobno od pewnego kupca.

      − Od którego?

      − Nie wiem. Nie znam jego imienia.

      Rozsiedliśmy się wygodnie na niewielkiej plaży. Ludzie Karira łypali na nas groźnie. My tymczasem posilaliśmy się kawałkami twardego sera i solonymi śledziami, które popijaliśmy wodą. Wszyscy czekaliśmy w napięciu na powrót Jorunda. Słyszeliśmy dobiegające z oddali ryki dzikich świń. Oznaczało to, że polowanie jeszcze trwa.

      Mój przyrodni brat pojawił się około południa. Wyłonił się z lasu w towarzystwie ośmiu wojaków. W lewej dłoni dzierżył włócznię z zakrwawionym grotem. Przez prawe ramię miał przewieszonego potężnego dzika. Zwierzęca jucha ściekała po metalowej kolczudze. Jarlowski miecz kołysał mu się u lewego biodra.

      Gdy go ujrzałem, jak zwykle doznałem lekkiego wstrząsu. Jorund był bowiem bardzo podobny do ojca. Twarz miał niemal identyczną jak Egil. Poderwałem się z ziemi i ruszyłem spiesznie w jego stronę.

      − Witaj, bracie – rzekłem. – Przyszedłem po ciebie. Na mój widok Jorund upuścił dzika, którego truchło pacnęło o ziemię.

Скачать книгу