Скачать книгу

Miał pan wrogów w kolonii?

      – To nie ma znaczenia – odparł spokojnie.

      – Przeciwnie, ma. Więc proszę, żeby pan odpowiedział.

      – Dobrze. Nie miałem wrogów.

      – To niemożliwe. Mówi pan nieprawdę i chciałabym wiedzieć dlaczego.

      Odwrócił się do niej twarzą, ale wzrok utkwił gdzieś ponad jej głową.

      – Więc co ostatecznie chce pani wiedzieć? Czy miałem wrogów w kolonii, czy dlaczego mówię nieprawdę?

      – I jedno, i drugie. Zbyt dobrze znam prawa kolonii. Wiem też, że więzień nie może nie mieć wrogów.

      – Skąd ta pewność? Była tam pani?

      – Byłam. Niech pan zrozumie, że pańskie kłamstwa mi przeszkadzają.

      – A za co pani siedziała, jeśli można wiedzieć?

      – Można. Za oszustwo. Nie przynosi mi to chluby w pańskich oczach? Chce pan powiedzieć, że prawdziwy oszust nie powinien wpaść, inaczej żaden z niego oszust?

      – Tego nie powiedziałem. Przesadza pani.

      – Dobrze. – Nastia westchnęła. – Powiedzmy, że popełniłam błąd. Ale to było dawno temu. Domyśla się pan, kto może na pana polować?

      – Nie.

      – Znowu pan kłamie.

      – Oczywiście. Ma mnie pani zawieźć do Moskwy, więc proszę się tym zająć. I na miłość boską, niech mnie pani zostawi w spokoju.

      Znowu się odwrócił i wbił wzrok w okno. Nastię ogarnęła złość, ale się opanowała. Usiadła w fotelu, zapaliła papierosa. Dotknęła dłonią samowaru i z żalem pomyślała, że woda już ostygła, a ona chętnie wypiłaby jeszcze jeden kubek kawy.

***

      Nastia dobrze pamiętała i ten hotel, i tę restaurację, bywała tutaj w połowie lat osiemdziesiątych, gdy Samarę nazywano jeszcze Kujbyszewem. W ciągu dziesięciu lat wszystko się zmieniło, hotel ma teraz właściciela, pokoje są czystsze i przytulniejsze, a restauracja zaczęła przypominać prawdziwą restaurację, a nie dworcową jadłodajnię, jak dawniej. Już przedwczoraj Nastia zawarła znajomość z maître d’hôtel oraz kelnerką, więc przez dwa dni, podczas których się tu stołowała, udało jej się stworzyć żądany wizerunek. Zwariowana milionerka.

      Ledwie pchnęli szklane drzwi i znaleźli się w sali obiadowej, maître – niziutki, ale pełen godności Herman Walerjanowicz – dosłownie rzucił się na ich spotkanie.

      – Dzień dobry, dzień dobry – powtarzał, drepcząc koło nich i prowadząc do najlepszego stolika. – Państwa stolik już czeka, przygotowaliśmy wszystko zgodnie z pani życzeniem.

      Podsunął Nasti krzesło, zaczekał, aż oboje usiądą. Na stoliku prócz sztućców był też wazon z olbrzymim bukietem różowych goździków. Żadnego innego stołu nie udekorowano kwiatami.

      – Lubi pan goździki? – zapytała Nastia Pawła.

      – Nie.

      – Ja też. Wręcz ich nie znoszę. Zwłaszcza różowych.

      – Niech pani powie, żeby je zabrano.

      – O nie. Wczoraj specjalnie poprosiłam, żeby na moim stoliku znalazły się różowe goździki.

      – Po co?

      Nastia z satysfakcją zauważyła, że w jego głosie pojawiło się źle skrywane zdumienie. No proszę, Paweł Dmitrijewicz Saulak wcale nie jest taki oziębły, na jakiego pozuje. Niepodobny do innych, to prawda, osobliwy, pod pewnymi względami wyjątkowy, ale jego też można dotknąć i rozruszać.

      – Po to. Obecność negatywnego bodźca pomaga utrzymać formę. Czemu pan tak siedzi? Proszę otworzyć menu i coś sobie wybrać.

      – Nie jestem głodny.

      – Znowu pan kłamie? Jak może nie być pan głodny?

      – Powtarzam pani…

      – Dobrze, dobrze – pośpiesznie przerwała Nastia. – Nie jest pan głodny, rozumiem. Nie trzeba trzy razy mi powtarzać. Ale ponieważ się umówiliśmy, że będzie mnie pan słuchał, proszę, żeby pan coś zamówił.

      – Wszystko mi jedno, niech pani sama wybierze.

      – Czego się pan napije?

      – Niczego.

      – Na nic nie ma pan ochoty?

      – Na nic.

      – Dobrze, w takim razie campari.

      Nastia umyślnie wybrała ten stolik dwa dni temu. Stąd doskonale widziała całą salę i dwoje drzwi – do holu i na zaplecze. Równo o drugiej zjawił się Jura Korotkow i usiadł tam, gdzie siedział wczoraj i przedwczoraj. Wszystko było częścią przedstawienia. Korotkow uważnie rozejrzał się po sali, odszukał wzrokiem Nastię, wstał i się ukłonił. Nastia ostentacyjnie prychnęła i wzruszyła ramionami.

      Kelnerka przyniosła przystawki i butelkę campari.

      – Proszę jeść – powiedziała Nastia. – Następny posiłek będzie nieprędko. Niech pan spróbuje, to smaczne.

      Saulak leniwym gestem odkroił nieduży kawałek języka wołowego i nieśpiesznie wsunął do ust. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia, nie wyglądał na osobę, która za wszelką cenę walczy z głodem, nie mając ochoty jeść posiłku opłaconego przez nieznajomą kobietę. Raczej sprawiał wrażenie, że naprawdę nie jest głodny.

      Do stolika znowu podbiegł żwawy Herman Walerjanowicz, tym razem z butelką szampana Yves Roche.

      – Pani wielbiciel już przyszedł – oznajmił, uśmiechając się porozumiewawczo. – Prosił, żeby podać pani szampana.

      – Że też mu się nie znudzi! – rzuciła Nastia z irytacją, w dodatku głośno i dobitnie, żeby było słychać w całej restauracji.

      Saulak siedział bez ruchu, nawet nie odwrócił głowy, żeby podążyć wzrokiem za spojrzeniem Nasti. Ona zaś wstała, chwyciła butelkę i wolno ruszyła przez salę ku stolikowi, przy którym siedział Korotkow. W restauracji było ze trzydzieści osób i wszyscy bez wyjątku obserwowali wysoką, szczupłą kobietę w czarnych spodniach i błękitnym puszystym swetrze, która płynnie lawirowała między stolikami z butelką francuskiego szampana w ręce.

      Podszedłszy do Korotkowa, Nastia z rozmachem, aż zadrżały naczynia na stoliku, postawiła przed nim butelkę.

      – Nie pijam szampana – powiedziała głośno. – Niech mi pan go więcej nie przysyła. Czy to jasne?

      – A co pani pije? – tak samo głośno zapytał Korotkow, nie ruszając się z miejsca. – Chciałbym zrobić pani jakąś przyjemność.

      – Jeśli pan chce, może mnie pan pocałować, tu i teraz, ale tylko raz i pod warunkiem że nigdy więcej nie będzie mi się pan naprzykrzał.

      – Wiedźma z ciebie – szepnął Korotkow, rozciągając usta w uśmiechu.

      Nastia wiedziała, co go zirytowało. Był od niej nieco niższy, ale pantofle na obcasach sprawiły, że różnica znacznie się powiększyła. Nastia uśmiechnęła się na myśl, że wszyscy im się przyglądają, pochyliła się, zdjęła pantofle i od razu zmalała, niemal zrównując się z Korotkowem, który był w zimowych butach na grubej podeszwie. Mężczyzna postąpił ku niej, objął ją jedną ręką przez plecy, drugą położył na jej karku. Jego twarz zbliżała się powoli i nagle Nastia zapragnęła zacisnąć powieki i się wycofać. Było już jednak za późno. Jego

Скачать книгу