Скачать книгу

wypisują z chłopakami swoje hasła. Trzyma ręką firankę i Pawełek obserwuje teraz jej dłoń. Jest zaciśnięta na zgniecionym kawałku koronki. Jest biała na kostkach. Jest wściekle uczepiona czegoś, co mama zobaczyła za oknem. Pawełek domyśla się, co to takiego. A gdy mama odwraca się i zerka w jej oczy, samo wyrywa mu się z ust, niechciane, pełne wstydu i poczucia winy, tłumaczenie:

      – Mamusiu, to nie ja! To Tidinek i Tadanek.

      Mama mija go powoli, bez słowa. Pawełek odkłada na bok łyżkę i zsuwa się z krzesła. Wzdycha ciężko i podchodzi do okna. Patrzy na ścianę bloku naprzeciwko. Na środku, wypisany czerwoną cegłą, kłuje w oczy wielki napis DUPA.

      Pawełek nie może powstrzymać uśmiechu. Mimo wszystko. Nawet, gdy z sypialni rozlega się wołanie mamy:

      – Gotowe!

      Nawet wtedy, powoli idąc do niej, Pawełek nadal się uśmiecha. Na przekór światu.

      Pierwsza godzina: niedźwiedź śpi

      Stary niedźwiedź mocno śpi.

      Stary niedźwiedź mocno śpi.

      My go nie zbudzimy.

      Bo się go boimy.

      Jak się zbudzi, będzie zły.

Z dziecięcej zabawy (I zwrotka)

      Jakże odważny

      musi być sen

      skoro każdej nocy

      podchodzi tak blisko

      człowieka

* * * Jerzy Fryckowski, z tomiku Zaufać ślepcom

      I. W dół

1

      Pociąg wreszcie stanął. Ucichł jazgot hamulców, a lekkie szarpnięcie do tyłu oznajmiło – stop! W tym momencie siedzący sztywno mężczyzna odemknął oczy i przestraszony spojrzał w okno. Za brudną szybą, zniekształconą nieco pryzmatem gęstych kropli deszczu, widniała pożółkła od zacieków i rdzy tablica z napisem „Piotrków Trybunalski”.

      – Kurwa! – rzucił mężczyzna i zerwał się z siedzenia.

      Wszystko miał przygotowane do wyjścia, najwidoczniej przysnął w ostatniej chwili, jak to zwykle bywa wtedy, gdy jeszcze na sekundę przymyka się oko. Założył plecak na jedno ramię, wyciągnął z torby na kółkach stalowy uchwyt, a drugą ręką podniósł granatowy futerał z gitarą. W pośpiechu ruszył przez wagon. Przez chwilę mocował się z klamką, wyobrażając sobie, że jeszcze kilka sekund i czeka go kosztowna podróż taksówką albo tułaczka w deszczowy kwietniowy dzień i kilkugodzinne opóźnienie. Nie należało się spóźniać. Gdy wreszcie drzwi ustąpiły, rozległ się gwizd i wołanie kierownika pociągu. Mężczyzna zeskoczył na peron, uginając się pod ciężarem plecaka, postawił na ziemi gitarę i sięgnął po torbę. Skład drgnął i ruszył. Torba, wypchana do granic możliwości, odjeżdżała! Mężczyzna zrobił kilka kroków razem z wagonem, widząc już, jak wciąga go pociąg i przecina kołami na dwie przerażająco samotne połowy. Wściekły i wystraszony szarpnął mocniej i bagaż wysunął się z drzwi, a potem opadł na szary beton peronu, w kałużę, gubiąc kółko i uderzając mężczyznę w piszczel. Ale ocalał! Pociąg z otwartymi drzwiami nabierał prędkości. Mężczyzna westchnął. Trudno. Nie powinno się tak robić, ale cóż, przecież nie będzie gonił składu i zamykał w biegu drzwi.

      Nasunął kaptur, złapał futerał w jedną rękę, w drugą ujął ciężką torbę pozbawioną kółka i powlókł się w stronę ulicy, gdzie powinien znajdować się postój taksówek. Była połowa kwietnia, słońce wzeszło kilkanaście minut temu, a mimo to półmrok i szaruga spowijały miasto. Niebo zakrywały ciemne, ciężkie chmury i nic nie zapowiadało zmiany.

      W renówce śmierdziało papierosami. Kierowca nie miał zamiaru wysiadać. Ruchem głowy nakazał tylko wrzucić bagaże na tylne siedzenie.

      – Dokąd? – spytał, gdy pasażer zajął miejsce obok niego.

      Mężczyzna wydmuchał nos w chusteczkę higieniczną i odparł:

      – W Dół dwa. Daleko to?

      Kierowca ruszył. Nie odpowiedział. Zawisł rękami na kierownicy, jakby zamierzał spać albo z bliska przyglądać się kroplom na przedniej szybie. Minęli w milczeniu wysepkę i kilka przęseł biało-czerwonych zabezpieczeń, oddzielających pas, którym jechali, od części remontowanej, rozkopanej ulicy. Zawrócili. Po kilku minutach, gdy zatrzymali się na czerwonym świetle, sygnalizując skręt w lewo, w wąską uliczkę wiodącą w dół, kierowca ziewnął szeroko i oznajmił:

      – W Dół. Kiepsko.

      Skręcili. Renówka pomknęła wybitą drogą, na której spod starego asfaltu wyzierały miejscami kocie łby. Nad wypukłą nawierzchnią chyliły się stare lipy, wysadzone przez korzenie z przyciasnych trawników. Mężczyzna odruchowo schylił głowę.

      – Dlaczego? – spytał.

      – Co dlaczego?

      – Dlaczego pan tak mówi? Że kiepsko?

      Auto skręciło w jeszcze węższą odnogę, na początku której stał znak, informujący o jej ślepocie. Na drewnianym płocie wisiała tabliczka z napisem UL. W DÓŁ. Zatrzymali się przed szarym, prostym, piętrowym domem, stojącym tuż przy chodniku. Dom był dość długi, przypominał kamienicę, a w samym jego środku widniała zwieńczona łukiem drewniana brama ze starą klamką. Musiało się tu znajdować kilka mieszkań. Okna parteru wisiały nisko nad garbatym i krzywym chodnikiem.

      Kierowca wydusił z kasy fiskalnej paragon i oddając go pasażerowi, odparł:

      – Meliny.

      Mężczyzna popatrzył jakoś tak smutno, z rezygnacją. Podał taksówkarzowi pieniądze i dodał:

      – Niech pan nie szuka. Dziękuję.

      Kierowca przytrzymał dłoń z banknotem.

      – Kiedyś to było tu fajnie – dodał i puścił oko.

      Mężczyzna wyrwał dłoń i wysiadł.

      Gdy taksówka odjechała, tyłem wspinając się ku wlotowi ulicy, objuczony bagażami wszedł w bramę.

      W bramie było mroczno i śmierdziało kocim moczem, ale przynajmniej nie padało. Mężczyzna wyjął z kieszeni kartkę i przyjrzał się jej, tak jakby nie robił tego po drodze dziesiątki razy, usiłując odegnać lęk i wyobrazić sobie jako taką przyszłość. Nie liczył na wiele. Nie po tym, co zrobił. Mały pokój z kątem do spania i mycia. Niedrogo. To wszystko. Zaszyć się i spróbować zapomnieć. Zapomnieć. Jak? Jak, do kurwy nędzy, zapomnieć to, co wciąż tańczy przed oczami, ciśnie w piersiach i nie pozwala spać?!

      Praca. To powinno pomóc. Na myśl o nowej pracy czuł dreszcz podniecenia. Kiedyś marzył o tym, by pracować z trudną młodzieżą, ale potem jakoś tak wyszło, że łatwo i wygodnie urządził się na stanowisku załatwionym przez teścia. Pora nadrobić stracony czas i odzyskać ideały. Odetchnął głęboko i schylił się po torbę. Między swoimi nogami zobaczył stopy kogoś, kto stał za nim. Jak spłoszony zając odskoczył na bok, o mało nie wywracając się, gdy zaczepił o ucho bagażu. Krzyknął. A kiedy spojrzał na twarz mężczyzny, który wyrósł tu jak spod ziemi, powstrzymał się z trudem, by nie wrzasnąć jeszcze raz.

      – Nie chciałem pana przestraszyć. Widziałem, że wysiada pan z taksówki i pomyślałem, że to pan. Pan Lupka, tak?

      – Tak.

Скачать книгу