Скачать книгу

„nagolenniki”, lecz nie dla ochrony przed zimnem, a przed kulami – noszą je teraz marynarze na eksponowanych stanowiskach. Oficerowie są dumni, ich dowódca otrzymał wysokie odznaczenie.

      Nie zamieniliby się z nikim na świecie, tylko… zazdroszczą okrętowi „Maros”. „Maros” dokonał czegoś takiego, co w historii okrętów wojennych jest naprawdę rzadkim przypadkiem: wziął jeńców na lądzie. Oficerowie śmiejąc się wyjaśniają, że coś takiego nie zdarzyło się nigdy dotąd. I już się nie zdarzy. Bo jeden okręt może wziąć do niewoli załogę drugiego. Ale stać na środku wody i brać jeńców z brzegu?…

      Było to tak. W toku niedawnych walk, gdy nasze wojsko posuwało się z Sabác w kierunku Obrenovac, towarzyszyły im na Sawie monitory. Również „Maros” wypłynął na Sawę. Było ciemno „Maros” płynął powoli, ostrożnie. Gdy zaczęło świtać, oficerowie bacznie obserwowali brzegi. Nie potrzeba do tego lornet, bo w tym miejscu Sawa jest węższa, niż odnoga Dunaju przy wyspie Małgorzaty. Obserwowali oficerowie brzeg serbski, gdy nagle jeden z nich spostrzegł, że na tamtym brzegu, wzdłuż rzeki wykopano transzeje, z których żołnierze serbscy filują na okręty. Monitor miał inny rozkaz, nie mógł się zatrzymać i wszcząć walki z broniącymi brzegu Serbami. Oficer jednak dla żartu zrobił tubę z dłoni i krzyknął: „Prodajte se!” (Poddajcie się!)

      Nastąpił moment komiczny, obok wystających z okopów głów w żołnierskich czapkach, nagle pojawiły się ręce do tych głów należące. Serbowie przystali na propozycję. Poddali się. Nieoczekiwany sukces przeraził oficera. Pobiegł do dowódcy z pytaniem, co robić… naprawdę nie jego wina, ale złapał czterdziestu dziewięciu Serbów. Stało się więc tak, że okręt zmuszony był się zatrzymać – bo przecież takiego połowu nie można zmarnować – Serbowie musieli stać na brzegu bez broni, z podniesionymi rękami. Kilku uzbrojonych marynarzy kursowało w tę i z powrotem łodzią motorową, podczas gdy reszta z gotową do strzału bronią osłaniała ich, a potem okręcik pełną parą ze swoją zdobyczą popłynął dalej. Na najbliższej przystani po stronie węgierskiej, gdzie straż pełniło pospolite ruszenie, oddali jeńców i monitor pomknął w kierunku Zimony.

      Marynarze słuchali opowiadania szczerząc zęby, lecz z odrobiną smutku na twarzach, jak dzieci, którym opowiada się o niedoścignionych dla nich bohaterskich czynach. „No dobrze” – pocieszam ich – „i wy jeszcze kiedyś złapiecie Serbów”. Chłopak z Újpesztu kręci głową: „Nie proszę pana, coś takiego zdarza się raz na sto lat. Tak Bóg chciał, cóż począć skoro to zdarzyło się nie nam tylko „Marosowi”…”

      Mitrovica, listopad 1914

      A teraz czekamy na pozwolenie dowódcy armii, żeby nareszcie dotrzeć do tej smutnej Macsvy. Miejsce naszej kwatery, kawiarnia Kovacsa, to ostatnia stacja węgierska na skraju ziemi wroga. Wrażenie z pierwszej chwili, gdy tam weszliśmy: przegrzana, zadymiona długa izba, która tej zimnej nocy pełna jest ludzi. Długi stół – sami oficerowie taboru. Mały stół – lekarze i pielęgniarki cywilne. Oddzielnie, lecz stłoczeni ze sobą: ciemnoniebiescy – austriaccy i jasnoniebiescy – węgierscy oficerowie automobiliści, zabłoceni po szyję, trzy zakonnice, żołnierz z chorwackiej gwardii narodowej, na ramieniu ma opaskę w pięciu kolorach – czarnym, żółtym, czerwonym, białym i zielonym – a obok oparty o blat karabin z bagnetem. Przy następnym stole pełno oficerów sztabowych z „Etappen-Commando”, amerykańska dziennikarka w płaszczu ułańskim i wojskowej czapce, niemieccy korespondenci wojenni w oficerkach, trzy sanitariuszki polowe w szaroniebieskich ubraniach i męskich czapkach z czerwonymi krzyżami. Mały stolik grupuje oficerów marynarki, odzianych w czarne mundury ze złotymi szamerunkami. Jest tu też kilku pomniejszych dostawców wojennych, w tym jeden z rudą brodą. Poza tym bardzo ładna, wysmukła dziewczyna w eleganckiej, szarej sukience z zaznaczoną talią, na głowie biały czepek pielęgniarski, na piersi, na czerwono-białej wstążce od medalu za odwagę, wisi złote odznaczenie za zasługi, dalej kapelan wojskowy, dwóch cywilów grających w szachy a trzech w karty, wytworny oficer huzarów, siedzący zupełnie oddzielnie, zaś przy stole lekarzy dama w jaskrawoczerwonym płaszczu. Oto i wszyscy.

      MACSVA

      Mitrovica, listopad 1914

      Pierwsze kroki na podbitej ziemi: przez most pontonowy idziemy do Mitrovicy, gdzie deszcz rozmywa czerwone, białe i niebieskie barwy na chorwackim sztandarze, zawieszonym na wysokim maszcie. Pierwszym człowiekiem, którego widzę w tej wymarłej wsi, jest malarz węgierski, baron Laszló Mednyanszky. Stoi w mżawce, opierając się o gołe drzewo i rysuje coś w swoim szkicowniku. Na ramieniu czarno-żółta opaska korespondenta wojennego, na głowie żołnierska czapka. Niezmordowany i uduchowiony, wędruje wzdłuż frontu. Nieziemskim widokiem jest ten genialny starzec, który mimo swoich ponad sześćdziesięciu lat, biorąc udział we wszystkich trudach i nędzy, rysuje przez cały boży dzień – rysuje siedząc przy bateriach, gdy strzelają, rysuje na wzgórzach, gdy u jego stóp, w suchej trawie szeleszczą rosyjskie kule. Pracuje z taką niezależną pogardą dla śmiertelnego niebezpieczeństwa, że to musi być coś więcej niż tylko zwykła odwaga. Raz zabrał ze sobą aż na linię ognia Rudolfa Balogha i tłumaczył mu, że zginąć w ten sposób musi być czymś wspaniałym. Szedł ten białobrody starzec z młodym człowiekiem od jednej tyraliery do drugiej – długo byliśmy przekonani, że szuka śmierci. Na kilka moich pytań odpowiada cichym głosem. Jest na całych Węgrzech najgrzeczniejszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, lecz niechaj młodzi artyści nie uczą się od niego skromności, bo z jego skromnością wieść można tylko zakonny żywot. Mówi: „Ten nowy rodzaj wojny dostarcza malarzowi tak wiele nowych tematów, że trudno je wyczerpać. Jest tabor, biwakowanie, cały tan jarmark śmierci… A zupełnie nowa sylwetka żołnierza w ekwipunku… przecież nie można porównywać rzędów tych dawnych żołnierzyków w operetkowych mundurach z istną wędrówką ludów brodatych tragarzy”. Mówi, że trudy znosi dobrze, bo jak każdy pejzażysta przyzwyczaił się do pieszych wędrówek. Bardzo ładnie, oryginalnie określił artylerzystów: „Narysowałem armatę z grupą artylerzystów, wyglądają jak jej dzieci”. Teraz nie idzie z nami, w tej zniszczonej wsi spodobały mu się nagie drzewa, wznoszące się tajemniczo w mglistym, deszczowym powietrzu i właśnie ów smutny, piękny pejzaż rysuje, oparty o drzewo. O jego gumowy płaszcz bębnią krople deszczu.

      Mitrovica, listopad 1914

      Dziś wędrowaliśmy tylko w pobliżu brzegu rzeki, obejrzeliśmy wymarłe wsie, z których uciekli wszyscy, co do jednego. Na drodze takie błoto, że jak ktoś wysiada z wozu, to wraca już bez oficerek. Zobaczyłem coś, czego dotychczas nigdy nie widziałem: stado psów. Dużo psów razem to widok rzadki. Uprzytomniłem sobie, że w naturze nie można zobaczyć pięćdziesięciu psów na raz, z wyjątkiem sfory używanej do polowania na lisy. Lecz są to psy jednej rasy, a do nich przynależą ludzie w uniformach – rzecz sztuczna. Tutaj natomiast, po tym południowym polu sunie, bez jednego człowieka, gromada opuszczonych psów. Największa, jaką tylko można sobie wyobrazić, psia różnorodność, od olbrzymów po maleństwa, od najczarniejszych do śnieżnobiałych. Bezpańskie, zgłodniałe psiska z pięciu wsi, z opuszczonymi łbami i podkulonymi ogonami gnają przez bezkresną, bagnistą równinę, duże i małe obok siebie, skudłacone, zmęczone, wszystkie z nosami przy ziemi, biegną w jednej wielkiej grupie.

Скачать книгу