Скачать книгу

ciemno i zimno. Mija półtorej godziny. Pociąg nie nadjeżdża. Decydujemy się wyjść mu naprzeciw, do najbliższej budki dróżnika. Pochód maszeruje po ostrych kamieniach nasypu. Za moimi plecami ktoś mówi, że być może Rosjanie przecięli linię kolejową, front od północy biegnie równolegle do torów. Dyskusja, niemożliwe, aby przerwali tę linię. Nagle całe towarzystwo przystaje. Ktoś usłyszał działo. Nasłuchujemy, nic. Deszcz głośno bębni po kamieniach. Docieramy do budki, jest opuszczona. Jeszcze nie wrócił stróż, który stąd uciekł. W środku, w małej izbie, tłoczymy się w czterdziestu. Błyskają elektryczne latarki. Pan N. ma półmetrową gromnicę, zapala ją. Jesteśmy przemoknięci, czekamy. Kilku oficerów stoi na zewnątrz, chcą zatrzymać pociąg, gdyby się pojawił. Jeden z nich wchodzi z wiadomością, że znowu słychać działa. Wychodzę, długo nadsłuchuję, rzeczywiście coś dudni, może armata z bardzo daleka, ale prawdopodobnie to saperzy, rzucają belki na żelazny most.

      Z daleka ich pochodnie błyszczą jak małe, czerwone punkciki. Obok domku dróżnika na nasypie budka z telefonem, w oknie światełko. Wchodzimy, w środku przy świecy dwaj członkowie naszej grupy, telegrafista i fotograf. Podsłuchują, trzymając słuchawkę. Telefon jest uszkodzony, nie można rozmawiać, ale słychać każde słowo, wypowiadane w pomieszczeniu najbliższej stacji. Rozmowa w jakimś obcym języku, fotograf rozumie i mówi, że rozmawiają o nas. Pst! Pst! Robi gest, żebyśmy milczeli. Trzyma słuchawkę przy uszach i wybałusza oczy. Czekamy. Mówią – opowiada potem, – że przychodził do nich sierżant z żandarmerii polowej w celu przyśpieszenia pociągu dla nas. Jeden głos mówił: „czekają na nasypie, w deszczu”. Drugi głos odpowiadał: „Niech czekają do jutra, ja o żadnym pociągu nic nie wiem”. Inny głos: „czy nie należałoby ich zawiadomić?” Ktoś odpowiadał: „nie”. Potem wybuch salwy śmiechu.

      Znowu wychodzimy na deszcz. Na wzgórzach żołnierze sygnalizują coś światłami. Na każdym wzgórzu pięć, sześć ruchliwych świecących punktów. Następne pół godziny. Wreszcie, bardzo daleko, na nasypie pojawia się mocne światło. Nadjeżdża lokomotywa. Stoimy wszyscy, ze czterdziestu, na szynach, czterdzieści latarek macha w kierunku lokomotywy, żeby ją zatrzymać. Wspinamy się do pociągu. W moim wagonie drzwi wciąż oberwane. Konduktor jest na przedzie, przy lokomotywie, znów nie wita nas, nie rozmawia z nami. Pociąg rusza z powrotem, nie jest oświetlony, na składanych stolikach palą się świece. Kiedy wyciągamy kolację, pociąg zatrzymuje się w Limanowej. Nie mamy wody do picia, ale żołnierze mówią, że tu na stacji jest świetna woda ze studni. Wyglądam przez połamane drzwi, stacja jest zupełnie opuszczona, w oknach nie ma światła. Żołnierze w ciemnościach ciągną wodę ze studni. Potwornie pada, deszcz łomoce o dach, wieje nieprzyjemny wiatr. Stacja leży w dolinie. Nad nią czarne wzgórze, gdzie przedwczoraj w południe chodziliśmy wśród poległych. Jak ciemno musi tam teraz być. Wielkie zbiorowe mogiły, w jednej dwudziestu dwóch huzarów węgierskich, w drugiej czterdziestu Rosjan. Masa wody deszczowej leje się na wzgórze, przenika wszystko, zmywa krwawe błoto, po którym chodziliśmy. Słychać jak leje, cieknie, spływa, kropi z każdego wzgórza. Wieje wiatr. Pan Bóg teraz w gnie- wie myje to wzgórze. W ciemności skrzypi kołowrót, gdy dwaj żołnierze ciągną wiadro w górę. Wracam. W przedziale pali się maszynka spirytusowa, panowie podgrzewają konserwy, a Niemcy dyskutują o tym, jak według prawa międzynarodowego traktować korespondenta wojennego, jeśli dostanie się on do niewoli i znajdą u niego rewolwer. Dwaj żołnierze, szczęśliwi, przynoszą w wielkich butlach ohydną wodę studzienną. Pociąg rusza. „A więc nie należy nosić rewolweru” – mówi dziennikarz szwajcarski. „No wie pan – odpowiada Austriak – „w takiej bezludnej okolicy?”. Dyskusja nie interesuje mnie, drżę w kącie z zimna. Nie tylko moje ciało dygoce, czuję jak wszystkie rozpacze całego świata dygocą we mnie tak, że aż drży całe moje życie, teraz już zupełnie straciłem umiejętność wydawania sądu o wszystkim i nie wiem, czy po tym, co zobaczyliśmy, będziemy się kiedyś jeszcze w życiu śmiać? Gmerają przy maszynkach spirytusowych, gotują, grzeją, jeden z panów chce mi podać szklankę. Oni nie zauważyli, na jakiej stacji staliśmy, mówią, że to z mojej strony histeria i głupota, że nie piję wody studziennej, bo przecież porządnie ją gotują i robią z niej dobrą herbatę.

      W KWATERZE GŁÓWNEJ

      Kwatera Główna, grudzień 1914

      Głównodowodzący armii, arcyksiążę Fryderyk jutro koło południa będzie wracał ze swojego codziennego spaceru. Właśnie wtedy będziemy go oczekiwać z pułkownikiem Hoenem, a że w czasie wojny etykieta nie obowiązuje i nie ma audiencji, więc tam, w ogrodzie pogawędzi z nami o tym i owym. Musiałem dziś w tej sprawie porozmawiać z adiutantem arcyksięcia, pułkownikiem Mor-Merklem. O siódmej wieczorem szukałem go w pałacu w jego biurze, lecz jeszcze nie przyszedł, musiałem zaczekać. Poszedłem do bramy pogadać z wartownikami. Stary, prosty pałac o grubych murach. Znajomy mi tajny policjant z Wiednia spaceruje pod bramą tam i z powrotem. Teraz opowiada o arcyksięciu, który zobaczywszy wartowników tupiących na grudniowym mrozie, rozkazał położyć im słomę pod nogi. Tajniak powiada, że wszyscy znają bezgraniczną dobroć Fryderyka. Największa jego radość to ulżyć losowi innych. Gdy tak słucham, otwiera się boczna furtka w bramie i warta pośpiesznie podrywa się z ławki. Wchodzi oficer z białym wąsem, a trzy kroki za nim drugi. Po raz pierwszy widzę barona Conrada. Stoję obok detektywa, pod latarnią. Uchylamy kapeluszy, on spogląda na nas, salutuje. Idzie dalej, obok – bez słowa jego adiutant. Baron ma bardzo piękne niebieskie oczy, twarz, jaką zwykli miewać ludzie bezpośredni, nawet na obcego patrzący w ten sposób, jakby od razu chcieli mu powiedzieć coś miłego. Nie widziałem w tej twarzy ani śladu surowości, i gdy w świetle lampy wynurzyła się tylko raz, ale bardzo wyraźnie z cienia, nie była to twarz wojskowego, lecz głęboko myśląca, przeżywająca twarz naukowca lub artysty. Wpisane na niej było wiele samotnych godzin, jakiś smutny wyraz wybaczenia, w oczach zachęta i natychmiastowa więź z oczami drugiego człowieka. Twarz ta była twarzą mężczyzny uczuciowego. Rad jestem, że mogłem zobaczyć ją jak obcy, gdy żaden przymus nie zakłócił jej wyrazu, gdy baron czuł się sam, a ja z tajnym policjantem stałem przy ścianie. Mieliśmy identyczne oficerki i kurtki. Spojrzał na nas, lecz dla niego byliśmy członkami załogi wartowniczej. Nie krępował się nas, szedł do arcyksięcia.

      Kwatera Główna, grudzień 1914

      A dziś, w zupełnie pustym ogrodzie pałacowym pułkownik sztabu generalnego, Hoen, przedstawił mnie arcyksięciu. Nie trzeba rozmawiać z arcyksięciem Fryderykiem nawet minuty, aby zrozumieć, że to człowiek dobrotliwy i serdeczny. Swoją uprzejmością, wytworną prostotą, wielką otwartością wprawia w zakłopotanie. Cudownie jest mieć świadomość, że feldmarszałek, pan życia i śmierci milionowej armii, ma tylko jedną troskę: kochać tych, którzy walczą pod jego rozkazami, być dobrym dla wszystkich, których los zależy od niego, dostarczyć otuchy i radości cierpiącym na froncie żołnierzom.

      Wstyd by mi było, gdyby ktoś moje słowa wziął za obowiązkowe frazesy zwykłej uprzejmości czy pochlebstwa. Byłem szczerze i głęboko wzruszony tym, co arcyksiążę powiedział, a przede wszystkim ciepłym, ludzkim tonem, jakim przemawiał.

      Po prezentacji zwrócił się do mnie: „Cieszę się, że mogłem pana poznać i z góry przepraszam, że nie będę mówił po węgiersku. Bo choć znam ten język i zwykłem w nim rozmawiać, to wobec węgierskiego pisarza czułbym się skrępowany.” Następnie przypomniałem mu słowa pochwały dla bohaterstwa oddziałów węgierskich, które na jego polecenie przekazał w parlamencie István Tisza. Powiedziałem, jaką to nam sprawiło radość. „Tak – odrzekł – poprosiłem hrabiego Tiszę i rad jestem, jeśli

Скачать книгу