ТОП просматриваемых книг сайта:
Chemia śmierci. Simon Beckett
Читать онлайн.Название Chemia śmierci
Год выпуска 0
isbn 9788381435994
Автор произведения Simon Beckett
Жанр Триллеры
Серия David Hunter
Издательство PDW
W połowie dziesięciokilometrowej trasy Lyn była mała polanka, a na jej środku stał kamienny blok. Może był pozostałością prastarego kamiennego kręgu, a może tylko słupkiem nieistniejącej już bramy. Porośnięty mchem i trawą skrywał w sobie sekrety przeszłości. Nikt nie znał jego historii. Służył jednak jako wygodny punkt orientacyjny i Lyn zawsze witała go pacnięciem dłoni, zanim ruszyła w drogę powrotną. Do polanki zostało najwyżej kilka minut. Oddychając głęboko, ale miarowo, Lyn pomyślała o śniadaniu, by zmotywować się do szybszego biegu.
Nie wiedziała, kiedy naszło ją to dziwne wrażenie. Jakby natężająca się czujność, podświadome żgnięcie, które w końcu uformowało się w świadomą myśl. Nagle las wydał się nienaturalnie cichy. Przytłaczający. W nieruchomym powietrzu stopy zbyt głośno uderzały o ziemię. Starała się zignorować to uczucie, ale nie chciało pierzchnąć. Potęgowało się. Zwalczyła pokusę, by się rozejrzeć. Co też, u licha, się z nią dzieje? Przecież przez ostatnie dwa lata pokonywała tę trasę prawie codziennie. Nigdy wcześniej nie odczuwała niepokoju.
Ale teraz owszem. Po karku przebiegł jej dreszcz, jakby ktoś ją obserwował. Nie bądź głupia, strofowała się w myślach. Jednak potrzeba obejrzenia się była coraz silniejsza. Lyn trzymała wzrok na ścieżce. Jedyna żywa istota, jaką do tej pory tu widziała, to jeleń. Tym razem to chyba jednak nie jeleń. No właśnie: nie ma żadnego jelenia. Ani niczego innego. To tylko twoja wyobraźnia. Okres spóźnia ci się trzy dni i już rzuciło ci się na głowę.
Myśl ta uspokoiła ją, ale tylko na chwilę. Zaryzykowała krótkie spojrzenie. Zdążyła jedynie zobaczyć ciemne gałęzie i krętą ścieżkę, gdy nagle uderzyła o coś stopą. O mały włos nie upadła, na szczęście udało się jej utrzymać równowagę. Serce jej łomotało. Wariatka! Polanka była już tuż przed nią, nakrapiana światłem oaza w duszącej gęstwinie. Przyspieszyła, klepnęła dłonią szorstką powierzchnię kamienia i szybko zawróciła.
Nic. Tylko drzewa, mroczne i posępne.
A myślałaś, że co? Leśne skrzaty? Jednak nie zeszła z łączki. Nie było słychać śpiewu ptaków, brzęczenia owadów. Las jakby wstrzymał oddech w pełnej zadumy ciszy. Nagle poczuła, że boi się ją przerwać, że nie chce opuszczać sanktuarium polanki i znowu poczuć nad sobą zasklepiające się drzewa. No i co zrobisz? Przesiedzisz tu cały dzień?
Nie zastanawiając się dłużej, jeszcze raz odbiła się od kamienia. Pięć minut i znów znajdzie się na otwartej przestrzeni. Łąka, woda, niebo. Widziała je oczami wyobraźni. Niepokój jej nie opuszczał, ale stał się mniej palący. Gęstwina drzew rzedła, a słońce już się przebijało, oświetlając ścieżkę przed jej stopami. Zaczęła się uspokajać i właśnie wtedy dostrzegła coś na ziemi.
Zatrzymała się w odległości metra. Na środku ścieżki niczym ofiara na ołtarzu leżał rozpostarty martwy królik. Nie, nie królik. Zając, miękkie futerko sklejone miał krwią.
Nie było go tu wcześniej.
Lyn rozejrzała się w popłochu. Drzewa nie dały jednak odpowiedzi na pytanie, skąd mógł się tu wziąć. Obeszła go i zaczęła biec. Lis, pomyślała, gdy odzyskała rytm. Pewnie go wystraszyła. Jednak lis, nawet wystraszony, nie porzuciłby swej zdobyczy. A zając nie wyglądał, jakby ktoś go upuścił. Był starannie ułożony, jakby…
Ktoś zrobił to celowo.
Nonsens. Odepchnęła tę myśl i pobiegła dalej ścieżką. Po chwili była już poza lasem, na otwartej przestrzeni, a przed nią rozciągało się jezioro. Niepokój, który czuła jeszcze przed kilkoma minutami, słabł z każdym krokiem, aż w końcu zupełnie ustąpił. W słońcu wszystko to wydało się absurdalne. Wręcz żenujące.
Potem jej mąż Marcus przypomni sobie, że gdy weszła do domu, w radiu podawali wiadomości. Wkładając chleb do tostera i krojąc banana, powiedział jej, że kilka kilometrów dalej znaleziono trupa. Lyn musiało coś zaświtać w głowie, już wtedy, bo wspomniała mu o martwym zającu. Ale skwitowała to śmiechem, żartując z tego, że się go wystraszyła. Gdy chleb wyskoczył z tostera, incydent zdążył odejść w niepamięć.
Kiedy wróciła spod prysznica, już o tym nie mówili.
Mackenzie przyjechał, gdy byłem w połowie porannego dyżuru. Janice powiadomiła mnie o tym, przynosząc kartę kolejnego pacjenta. Nie potrafiła ukryć zaciekawienia.
– Przyszedł do pana jakiś policjant. Inspektor Mackenzie.
Z jakiegoś powodu wcale się nie zdziwiłem. Zerknąłem na kartę. Ann Benchley, osiemdziesięciolatka z artretyzmem. Nasza stała pacjentka.
– Ilu jeszcze czeka? – spytałem, chcąc zyskać na czasie.
– Jeszcze trzech.
– Przekaż mu, że zaraz przyjdę. I wpuść panią Benchley.
Janice wyglądała na zdziwioną, ale nie skomentowała. Wątpliwe, by ktokolwiek w Manham nie słyszał jeszcze o zwłokach. Na razie jednak nikt nie łączył tego z Sally Palmer. Zastanawiałem się jak długo.
Czekając, aż Janice wyjdzie, udawałem, że czytam kartę choroby. Wiedziałem, że Mackenzie nie pofatygowałby się tutaj, gdyby to nie było coś ważnego, i wątpiłem, by którykolwiek z porannych pacjentów był pilnym przypadkiem.
Nie wiem, dlaczego kazałem mu czekać, chyba tylko po to, by opóźnić moment, kiedy usłyszę to, co ma mi do powiedzenia.
Starałem się o tym nie myśleć, przyjmując pacjentkę. Spojrzałem ze współczuciem na guzowate dłonie pani Benchley, wypisałem receptę, wydając przy tym pokrzepiające i zupełnie bezużyteczne pomruki, jakich ode mnie oczekiwała, i uśmiechnąłem się z roztargnieniem, gdy zadowolona pokuśtykała do wyjścia. Nie mogłem już tego dłużej odkładać.
– Przyślij go, Janice – powiedziałem.
– Nie wygląda na zadowolonego – ostrzegła mnie.
W rzeczy samej, zadowolony to on nie był. Ze złości aż poczerwieniał na twarzy, a szczęka chodziła mu nerwowo.
– Bardzo pan łaskawy, że zgodził się mnie przyjąć – rzucił z nieskrywanym sarkazmem.
Miał ze sobą skórzaną teczkę. Bez pytania usiadł naprzeciw mnie i położył ją na kolanach.
– W czym mogę pomóc, panie inspektorze?
– Chciałbym wyjaśnić kilka rzeczy.
– Wiecie już, czyje to zwłoki?
– Jeszcze nie.
Wyjął paczkę miętówek i wrzucił cukierka do ust. Czekałem. Wystarczająco dobrze znałem policjantów, by nie przejmować się ich zagrywkami.
– Nie sądziłem, że takie rzeczy jeszcze istnieją. Wie pan, lekarze rodzinni, wizyty domowe i te sprawy – rzucił, rozglądając się. Zatrzymał wzrok na półkach z książkami. – Dużo o psychologii. Interesuje się pan?
– To nie moje. Należą do drugiego lekarza.
– Aha. Więc ilu tu macie w sumie pacjentów?
Zastanawiałem się, do czego zmierza.
– Może z pięciuset, sześciuset.
– Aż tylu?
– Manham