Скачать книгу

      – Pro­szę jesz­cze podać numer tele­fonu do żłobka i do pana den­ty­sty i to będzie już wszystko – mówi Malin.

      – Po co? – pyta Anders­son, znów drży mu dolna warga.

      – Dla dobra śledz­twa – odpo­wiada Malin. – Musimy potwier­dzić pana wer­sję zda­rzeń. To czy­sta rutyna. Nic poza tym.

      Męż­czy­zna kiwa głową.

      – Ona zabiła dziecko – stwier­dza. – A teraz musi z tym żyć.

      Malin wbija w niego wzrok.

      A więc tak to widzisz?

      Naj­wy­raź­niej czyta jej w myślach.

      – Prze­pra­szam – mówi. – Nikogo nie zabiła, po pro­stu popeł­niła strasz­liwy błąd. – Patrzy Malin w oczy. Jakby w jej spoj­rze­niu pró­bo­wał zna­leźć coś, od czego mógłby zacząć następne zda­nie. – Kocham ją – dodaje. – Zawsze będę ją kochał, cokol­wiek zrobi. Zawsze ją kocha­łem, odkąd zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy.

      Malin ude­rzają te słowa. Ni­gdy nie doświad­czyła takiej miło­ści, ni­gdy nie była do tego zdolna.

      – Powia­do­mił pan już bli­skich? – pyta.

      Anders Anders­son wydaje się zasko­czony.

      – Mamę. Mój tato zmarł dawno temu – odpo­wiada.

      – Powia­do­mił ją pan?

      Anders­son pota­kuje.

      – Naj­pierw zadzwo­ni­łem do niej. Póź­niej do rodzi­ców Fanny. Nie mogli uwie­rzyć, że to prawda. Nikt nie mógł. Nikt nie może w to uwie­rzyć. Nawet ja. Ani Fanny.

      11

      Kiedy pod­je­chali pod szpi­tal, nie udało im się zna­leźć miej­sca w cie­niu, więc zamiast tego zatrzy­mali się na środku dużego par­kingu. Pięć­set metrów dalej, za wyso­kimi sosnami, Malin dostrzega zarys daw­nych koszar, w któ­rych mie­ści się komenda poli­cji.

      Upał wci­ska ich w zie­mię. Ludzie, któ­rzy zmie­rzają do szpi­tala lub z niego wycho­dzą, poru­szają się ospale, nie chcą się spo­cić, nie mogą się powstrzy­mać od spo­glą­da­nia w górę na bez­chmurne niebo.

      Malin otwiera drzwi od strony pasa­żera.

      Ude­rza ją jesz­cze gor­sza fala gorąca.

      Ma przed oczami chłopca, widzi, jak pró­buje się uwol­nić, jak krzy­czy. Sły­szy, jak jego krzyk zostaje powoli zdu­szony przez upał, jak ciężko mu oddy­chać, jak kwili, dyszy, a potem się pod­daje.

      Nie mogę wsiąść do auta, myśli. Po pro­stu nie mogę.

      Zeke otwo­rzył już drzwi po stro­nie kie­rowcy. On też się waha, patrzy na nią i kręci głową.

      Okrop­ność.

      Okropny pora­nek. Malin szybko rzuca okiem na zegar na desce roz­dziel­czej. Kilka minut po dru­giej. Dostaje ese­mesa od Görana Möllera, za pół godziny chce zor­ga­ni­zo­wać spo­tka­nie. Pisze w odpo­wie­dzi:

      Nie ma pro­blemu. Zaraz wra­camy.

      – Nie dam rady jechać samo­cho­dem – stwier­dza potem. – Co ty na to, żebym wró­ciła pie­szo?

      Zeke kiwa głową. Pró­buje się zdo­być na uśmiech.

      – Nie mam nic prze­ciwko, jeśli tylko dasz radę iść w tym skwa­rze.

      – To nie­da­leko.

      – W tym upale wszystko jest daleko.

      Malin odwraca się, rusza spa­ce­rem przez par­king w stronę komendy. Za ple­cami sły­szy, jak Zeke odpala sil­nik i odjeż­dża.

      Przy­spie­sza kroku, prze­cina drogę i wcho­dzi do lasu, powoli idzie ścieżką pośród sosen pro­wa­dzącą do daw­nych koszar. Zatrzy­muje się, przy­siada na ławce, pró­buje ode­tchnąć. Chce jej się pić. Wody albo jesz­cze lepiej piwa. Ale nie może pić piwa. Cza­sami czuje pra­gnie­nie, które oplata ją niczym macki ośmior­nicy, ale udaje jej się powstrzy­mać. Dzień za dniem. Stroni od wszyst­kiego, co wiąże się z bli­sko­ścią, wszyst­kiego, co może pro­wa­dzić do jakiejś rela­cji, do roz­cza­ro­wań. Pra­wie w ogóle nie ma kon­taktu z Jan­nem, zupeł­nie żad­nego kon­taktu z Danie­lem Högfeldtem, unika wszel­kich nowych związ­ków. Pró­buje być głu­cha na takie rze­czy. Oczy­wi­ście cza­sami czuje pod­nie­ce­nie, ale z tym radzą sobie nocą w łóżku jej palce. Tin­der po pro­stu się nie spraw­dził.

      Ale teraz wyciąga komórkę.

      Uru­cha­mia apli­ka­cję rand­kową.

      Patrzy, jak roz­po­czyna wyszu­ki­wa­nie, znaj­duje dopa­so­wa­nia w oko­licy, dwóch kolesi z idio­tyczną hip­ster­ską brodą. Zmie­nia usta­wie­nia odkry­wa­nia na cały Linköping, wtedy poja­wia się jeden przy­stoj­niak. Czter­dzie­ści cztery lata. Wysoki, krótko ścięte blond włosy, kil­ku­dniowy zarost, pro­sty nos. Rze­komo zaj­muje się usu­wa­niem złomu.

      Kola­cja dziś wie­czo­rem?

      Wia­do­mość wpra­wia ją w osłu­pie­nie. Bez zasta­no­wie­nia odpi­suje:

      Jutro. Rico, o ósmej. Ty sta­wiasz.

      Jasne. Zare­zer­wuję sto­lik. Do zoba­cze­nia, śliczna super­po­li­cjantko!

      I wtedy żałuje – kto tak pisze, do cho­lery? – ale póź­niej czuje, że tego potrze­buje, szcze­gól­nie po dzi­siej­szym poranku. Zresztą na zdję­ciach jest naprawdę przy­stojny. Może to ktoś nowy w mie­ście. Ni­gdy wcze­śniej go nie widziała.

      Do zoba­cze­nia.

      Kciuk w górę.

      W odpo­wie­dzi też dostaje unie­siony kciuk. Żad­nego che­esy ser­duszka, całe szczę­ście.

      Nie ma poję­cia, jakie plany na wie­czór ma Tove. Wszystko jedno.

      Na początku lipca, zaraz po tym, jak Tove wró­ciła do domu, razem malo­wały na biało ściany w dużym pokoju. Potem sie­działy obok sie­bie w che­micz­nych opa­rach, a Tove pod­su­mo­wała: „Dużo lepiej”. Malin przy­znała jej rację, wcze­śniej nie miała po pro­stu siły zama­lo­wać jaskra­wego różu po poprzed­nim najemcy.

      Poza tym Tove wie­czo­rami raczej zaj­muje się sobą. Spo­tyka się z daw­nymi zna­jo­mymi, wycho­dzi do mia­sta i pije wino, ale ni­gdy nie wraca do domu pijana. Naj­czę­ściej czyta książki, nie lite­ra­turę piękną jak kie­dyś, ale lite­ra­turę faktu, doty­czącą takich tema­tów, jak digi­tal tra­ding: How to Make It in IT, The Kings of Sili­con Val­ley, How to Cash in in Africa.

      Cza­sem klnie, kiedy oglą­dają wia­do­mo­ści.

      Naj­bar­dziej nie­na­wi­dzi Trumpa, Wein­stein też dopro­wa­dza ją do szału: „Wszyst­kich takich idio­tów powinno się zamy­kać”.

      W Tove jest teraz tyle agre­sji. Malin to dostrzega, ale jesz­cze z nią o tym nie roz­ma­wiała.

      To byłoby bez sensu.

      Tove nie chce roz­ma­wiać o pry­wat­nych spra­wach.

      Ale może powin­nam to zro­bić. Wydaje się, że ostat­nio coś ją drę­czy. Czy coś się stało? Coś, o czym nie mam poję­cia?

      Malin odsuwa od sie­bie te myśli.

Скачать книгу