Скачать книгу

przeżyć.

      13

      Zbocze wzgórza było dywanem ciemnozielonej, żywej roślinności. Siedziałem wysoko w jego pobliżu, kamienista polana była mi schronieniem od czasów dzieciństwa. Poniżej tego sanktuarium rozciągało się morze, z którego najczystszymi odcieniami niebieskości igrał wiatr.

      – Nie chcę stąd odchodzić – zwróciłem się do przyjaciela.

      Siedział obok mnie na kamieniu, na którym wydrapaliśmy kiedyś nasze imiona. Twarz z profilu była przystojna i pełna życia.

      – Nie musisz.

      Parsknąłem śmiechem. Obaj wiedzieliśmy, że to kłamstwo, zamiast więc odpowiedzieć, wytężyłem wzrok, żeby spojrzeć uważnie na horyzont, chcąc zmusić oczy, żeby dojrzały, co się znajduje poza nim. Pragnąc zobaczyć majestat Rzymu.

      – Dotrzesz tam kiedyś – zapewnił mnie towarzysz. Mój najbardziej lojalny przyjaciel, który zawsze wiedział, o czym myślę.

      – Nie wiem, czy tego chcę – odparłem, zaskakując nas obu.

      – Dlaczego?

      Pomyślałem wówczas o miłości i oczekiwaniu. Pomyślałem o marzeniach i nadziejach oraz o tym, że nigdy nie udaje im się przetrwać w zderzeniu z rzeczywistością. Czy chciałem strzaskać iluzję?

      – Co my robimy tutaj na górze, Marcusie? – zapytałem. – To jest ojczyzna. Nie powinniśmy tu być.

      Cichy śmiech, a potem przyjaciel obrócił ku mnie twarz, ukazując tę jej stronę, która dotąd była niewidoczna.

      Odskoczyłem z przerażenia – żuchwę miał wywichniętą ciosem miecza. Czerwona kłapała bezużytecznie.

      – Nie tęsknisz za tym? – zapytał mnie ochrypłym głosem. Przy każdym oddechu jego spuchnięty język unosił się pod rozerwanymi ustami.

      Cofnąłem się, sięgając rozpaczliwie po broń.

      Nie znalazłem jej.

      – Nie brakuje ci tego? – zapytał ponownie.

      – Co tutaj robisz? – sapnąłem.

      Wstał. Tylko dłoń przyciśnięta do rozpłatanego brzucha przytrzymywała wnętrzności.

      – Tęsknię za tym – wychrypiał, wzrok przeniósł ze mnie na horyzont. – Tęsknię za morzem. Brakuje mi tych wzgórz. Tęsknię za wiatrem.

      – Marcusie…

      Strzelił ku mnie oczami pełnymi szaleńczej żądzy zemsty.

      – Tęsknię za siostrami. Za rodzicami. Brakuje mi moich przyjaciół…

      – Marcusie…

      – Nie tęsknisz za przyjaciółmi, Corvusie? Nie brakuje ci ich?

      Stał teraz nade mną. Krew z jego ran kapała mi na twarz.

      Była zimna.

      – Tęsknisz za mną, Corvusie?

      – Marcusie… – wyjąkałem i zacząłem płakać. – Przepraszam.

      – Tęsknisz za mną?! – wrzasnął.

      I wtedy krople zamieniły się w ulewę, krew spływała mi kaskadami na twarz, zalewając oczy, dławiła mnie, wypełniając mi gardło.

      Umierałem. Tonąłem.

      Usiłowałem krzyczeć.

      Próbowałem zawołać.

      Marcusie…

      Ale była tylko krew.

      14

      To Brando oblał mnie wodą. Obudziłem się, chwytając powietrze, i ujrzałem wpatrzonego we mnie Batawa, zza którego barku wyglądał Folcher o szeroko otwartych oczach.

      – Mówiłem wam, żebyście po prostu zostawili go w spokoju – mruknął ktoś. To był Kikut, który leżał na wznak na swojej pryczy. – Teraz jest po sienniku.

      Brando go zignorował i przeniósł przepraszające spojrzenie ze mnie na puste wiadro.

      – Na mojego ojca to działało.

      Przerzuciłem nogi przez krawędź posłania i postawiłem je na podłodze. Z pryczy nade mną dochodziło chrapanie Mikona.

      – Jak długo spałem?

      – Sześć godzin – poinformował mnie Brando. – Prawie zmierzcha. Grupa wypadowa zaczyna się formować – dodał, a ja zauważyłem, że obaj Batawowie mają na sobie zbroje.

      – Nie idziecie – powiedziałem im wprost.

      Brando mnie olał. Wręczył mi miskę ciepłej zupy i kawałek chleba.

      – Nie idziecie – upierałem się.

      – Z całym szacunkiem, Feliksie, ale straciliśmy w lesie setki naszych braci. Zrobimy, co chcemy.

      Nie próbowałem się sprzeczać. Jeszcze nie. Zamiast tego jadłem szybko, wdzięczny, że mam coś, na czym mogę się skupić, zamiast na krwi dudniącej w czaszce i utrzymującym się wspomnieniu koszmaru.

      – Słyszałem, że zgłosiłeś się na tę wycieczkę na ochotnika – odezwał się Kikut ze swojego posłania. Nie odpowiedziałem. – Jesteś kurewskim idiotą, Feliksie. Przestań szukać śmierci.

      Nie miałem ochoty sprzeczać się z towarzyszem, ale czułem potrzebę uspokojenia go. To mógł być ostatni raz, kiedy go widziałem, i jeśli nasze drogi miały się tutaj rozejść, to chciałem, żeby nastąpiło to w zgodzie.

      – Idę tylko jako przewodnik.

      – Prosto do dołu w ziemi.

      – Zobaczymy się za kilka godzin.

      Kikut prychnął i przewrócił się na bok, chowając przede mną twarz.

      – Zobaczymy się za kilka godzin – powtórzyłem, a potem wyszedłem w zmierzch, biorąc po drodze swój krótki miecz.

      – Feliksie – odezwał się Folcher. – Twoja zbroja.

      Nakarmiony i nieco wypoczęty Bataw odnalazł język w gębie; jego łacińska wymowa była twardsza niż Branda.

      Pokręciłem głową.

      – Nie w tym wypadku. Muszę być lekki i cichy. – Miałem nadzieję, że te słowa zachęcą ich do pozostania, porzucenia własnych zbroi, ale deptali mi po piętach, kiedy szedłem w stronę zachodniej bramy.

      Cywile, których mijałem po drodze, byli markotni i przestraszeni. Ich postawa zaskoczyła mnie, zważywszy na poranną zwycięską masakrę.

      – Stało się coś? – zapytałem Branda.

      – Nic nieoczekiwanego – odparł tajemniczo.

      Folcher był tylko nieznacznie bardziej pomocny.

      – Arminiusz zabijał.

      Poprosiłem, by byli bardziej konkretni. Zdarzenia tego dnia mogły wpłynąć na przebieg wypadu.

      – Jakaś dwudziestka jeźdźców wyjechała z jego obozu – wyjaśnił Brando. – Zatrzymali się tuż poza zasięgiem strzał z łuków. Na ostrzach włóczni mieli zatknięte głowy.

      Wiadomość o groteskowym pokazie nie była zaskakująca. Arminiusz chciał zgasić w Rzymianach ducha, który wzrósł po odparciu porannego ataku. Miałem nadzieję, że właściciele odciętych głów nie cierpieli zbytnio przed tą paradą, ale znając wroga, wiedziałem, że śmierć ofiar była długa i bolesna.

      Z mieczem w dłoni i wobec nieuchronnego rozlewu krwi pomyślałem,

Скачать книгу