Скачать книгу

z niewielkim obcasikiem. Pasowały idealnie, nawet nie musiałam dopychać czubków zmiętą gazetą.

      Wróciliśmy do Świnoujścia. W Ahlbecku po naszej grupie zostały tylko kosze na śmieci pełne starych, znoszonych butów. W końcu zgodnie z przepisami celnymi liczba trzewików w narodzie musiała się zgadzać.

      O tym, że mój zakup robi wrażenie, przekonałam się, gdy tylko przekroczyliśmy granicę. Właśnie wybierałam jabłka na straganie, gdy usłyszałam za sobą przeciągły gwizd.

      – Ej, diewaczka!

      Dziewuszką to ja już dawno nie byłam, ale komplement przyjęłam. Chłopak miał jakieś dwadzieścia lat. Skojarzył mi się z kalafiorem. To przez głowę o nieregularnym kształcie i porowatą cerę. Ubrany był w radziecki mundur. Uśmiechał się zawadiacko.

      – Pójdziemy na tańce? – zagadnął po polsku. – Siedem dziewcząt z Albatrosa, tyś jedyna – zanucił.

      – Z nieletnimi się nie umawiam.

      Włożyłam jabłka do papierowej torebki i ruszyłam w stronę miasta.

      – Ja dorosły. – Żołnierz gonił za mną. – Mienia zawut Borys. A tiebia?

      Od odpowiedzi wybawił mnie kolejny gwizd.

      – Borys! Idi sjuda! – „A chodźże tu!”, tyle po rosyjsku zrozumiałam. W końcu katowali mnie nim przez wszystkie lata szkolne. – Zakupy dla szefa miałeś zrobić!

      Mój absztyfikant wycofał się niechętnie.

      Przyjrzałam się nowym butom. Były piękne. I jak każde piękno mogły sprowadzić na mnie niebezpieczeństwo.

✶✶✶
✶✶✶

      Świnoujście, teraz

      Szymon Solański wpatrywał się w wyschnięte dno basenu. Zbiornik był niewielki, mógł pomieścić góra dwie osoby. Lecznicze wody, które na Elżbietę Wnuk zadziałały wręcz przeciwnie, spuszczono zaraz po tym, gdy technicy kryminalistyczni zabrali ich próbki do zbadania. Na niebieskich kafelkach widać było zacieki. Gdzieniegdzie wdarła się też zielonkawymi jęzorami pleśń.

      Solański po raz kolejny rozejrzał się po pomieszczeniu. Mimo widocznych prób podwyższenia standardu było tu dość obskurnie. Ciemnawo i wilgotno. Zakratowane okno pod sufitem wychodziło na poziom chodnika. Beżowy tynk odłaził ze ścian. Puchate ręczniki leżały na metalowej szafce pomalowanej białą farbą olejną, jak w szpitalu. Podłogę pokrywały zszarzałe popękane płytki. W powietrzu unosił się niewywietrzalny zapach chloru i środków czystości.

      Detektyw odtworzył w myślach prawdopodobny przebieg zdarzeń. Ofiara przyszła tu zaraz po śniadaniu na umówioną zawczasu kąpiel solankową. W sumie każdy mógł się o tym dowiedzieć, ponieważ – jak wcześniej odkryli z Różą – w holu przy recepcji na tablicy korkowej wisiał grafik zabiegów z wpisanymi do odpowiednich rubryczek nazwiskami pacjentów. Nikt się w Kreciku nie przejmował ochroną danych osobowych.

      Sprawca z pewnością nie miał problemu z dostaniem się do pomieszczenia. Wszystko tu było pootwierane. W drzwiach od środka nie przytwierdzono zasuwy. Kiedy więc Elżbieta Wnuk weszła do basenu, każdy mógł ją zaatakować. Utopienie starszej pani też nie powinno stwarzać trudności. Wystarczyło wziąć ją z zaskoczenia, przytrzymać głowę pod wodą i gotowe. Nawet gdyby się broniła, nie miała żadnych szans z napastnikiem stojącym wysoko ponad nią.

      Solański był ciekaw, czy policja zebrała jakieś przydatne ślady. Wprawdzie miejscowi gliniarze potraktowali sprawę po macoszemu – o czym świadczył chociażby fakt powierzenia jej aspirantowi Barańskiemu – ale przecież mogli na coś trafić choćby przypadkiem. Powinni mieć już wstępne wyniki laboratoryjnych analiz.

      Szymon wyszedł na korytarz i wyjął swoją starą, posklejaną taśmą nokię. Przyjrzał się niewielkiemu ekranikowi. Brak zasięgu. Wydostał się na parter i wybrał numer. Usłyszał dźwięk dzwonka za plecami.

      – Czego chcesz? – Wygrywający melodyjkę z Gwiezdnych wojen smartfon aspiranta Barańskiego ledwie mieścił się w dłoni.

      – Pogadać – mruknął Solański i przerwał połączenie.

      – Niby o czym?

      Detektyw podszedł do gliniarza, złapał go pod ramię i siłą wyciągnął na zewnątrz.

      – Aua! – Barański się wyrywał.

      Nieudolnie.

      – Idziemy! – warknął Szymon i poprowadził policjanta aż na plażę do ustawionej tam na sezon letni kawiarni.

      Konstrukcja przybytku gastronomicznego trzymała się na słowo honoru (oraz na kilku drewnianych sklejkach). Przez wielkie przezroczyste płyty z pleksiglasu można było do woli obserwować morze, nie narażając się na podmuchy wiatru. Ci, którym żywioł nie przeszkadzał, siedzieli na tarasie, poprzykrywani kocami, które przewieszono przez oparcia krzeseł, i udawali, że nie jest im zimno.

      Po wczorajszym upale nie pozostało nawet wspomnienie. W powietrzu wisiało widmo jesieni. Bałwany z wściekłością uderzały o brzeg. Mimo to plażowicze nie dawali za wygraną. Parawany poszły w ruch.

      – Czarną. Rozpuszczalną. Słodzę. – Solański złożył zamówienie. – Pani da tego więcej. – Wyrwał kobiecie pęk papierowych saszetek z cukrem. – Dla niego latte. – Machnął w kierunku aspiranta karnie pilnującego stolika przy oknie. W sumie nie zapytał, czego Barański by się napił, ale wyglądał mu na zwolennika trunków dla niemowląt.

      – Wziąłeś mi z mlekiem? – rzucił policjant na widok dwóch kubków.

      Solański był niezły w swoim fachu.

      – Ciastko jeszcze chciałem. Sernik. Inaczej nic nie powiem – zastrzegł aspirant.

      – Dostaniesz, jak powiesz. – Szymon miał już pewne doświadczenie z szantażystami. Zdobył je, obcując z przedstawicielami branży budowlanej. Był zmuszony zatrudniać ich przy stawianiu domku w beskidzkich Zdrojowicach. Po tej katordze mógł powiedzieć, że zna już najczarniejsze zakamarki piekła. Niestraszny był mu więc marny pan pała. – Mów! – huknął.

      – No… eee… – Barański ciągnął przez słomkę mleczny napój, maczając czubek nosa w kleksie bitej śmietany. – Laboratorium dzwoniło. I no… eee… – Oblizał łyżeczkę.

      – Jak nie przestaniesz dukać, to ci to zabiorę – zagroził detektyw i wyciągnął rękę w stronę kubka.

      Policjant odsunął go poza zasięg Solańskiego, zamlaskał i przemówił.

      – Ona się nie utopiła – oznajmił i chrupnął dołączony do kawy wafelek w kształcie serduszka.

      – Tyle wiem. – Szymon zaczynał myśleć, że przekupstwo poszło na zmarnowanie. – Została utopiona.

      – No niby tak. Ale jednak nie – mataczył Barański.

      Dopiero gdy detektyw chwycił ucho naczynia, aspirant rozwinął myśl.

      – Udusiła się. – Policjant najwyraźniej czerpał satysfakcję z tego, że może się popisać wiedzą przed znienawidzonym znajomym. – Ale toksykologia wykazała, że została otruta. Strychniną.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст

Скачать книгу