Скачать книгу

raczej na pewno nie były przechowywane w kartonowych pudłach w domku letniskowym emerytowanego polityka.

      Podszedł do szafy, otworzył drzwi. W środku leżały stosy starych gazet i czasopism. Jedną z półek zapełniały przeróżne spraye: od środków na owady po lakiery do włosów. Na dnie szafy stały dwie butle z propanem. Wisting schylił się i zajrzał pod łóżko. Znalazł tam dwa dodatkowe kanistry na benzynę i jeszcze jedno tekturowe pudło. Kiedy je wyciągnął, w powietrze wzbiły się tumany kurzu.

      Pudełko zawierało stare komiksy. Wziął kilka leżących na samej górze, zauważył parę czasopism pornograficznych z niemieckimi okładkami. Odłożył komiksy na miejsce, wsunął pudło z powrotem pod łóżko, wstał i otrzepał ręce z kurzu.

      – Bierzmy się do pracy – powiedział, wskazując głową piętrowe łóżko. – Spisujemy, dokumentujemy i zabieramy się stąd.

      – Co zamierzasz zrobić z pieniędzmi? – spytał Mortensen.

      – Wziąć je do domu.

      – Do domu? – powtórzył technik. – Chcesz je przechowywać w swoim domu?

      – Tymczasowo. Dopóki nie ustalimy, o co w tym wszystkim chodzi.

      – W takim razie mam nadzieję, że posiadasz porządny system antywłamaniowy – skomentował Mortensen.

      Wisting wyjął telefon i wycofał się, tak aby kolega mógł spokojnie opieczętować i opisać kartony.

      Ściągnął gumowe rękawiczki, wyszedł na zewnątrz i okrążył domek. Od strony morza, tuż przy skale, znajdowało się przytulne patio z kominkiem, grillem, długim stołem i lampami grzewczymi. Wisting stanął plecami do domku i przejrzał listę kontaktów w telefonie. Z upływem lat bardzo się wydłużyła. Byli na niej ludzie, z którymi nie rozmawiał od lat. W końcu znalazł nazwisko, którego szukał, i wybrał numer prywatny.

      Olvego Henriksena poznał dawno temu. W tym samym czasie ubiegali się o przyjęcie do szkoły policyjnej, ale Olve nie spełnił wymagań dotyczących dobrego wzroku. Obecnie był właścicielem jednej z największych w kraju firm ochroniarskich oferujących wszelkie możliwe usługi, od stróżowania do transportu pieniędzy, i prawdopodobnie zarabiał trzy razy więcej od Wistinga.

      – Potrzebny mi system antywłamaniowy.

      Olve Henriksen zaproponował, że jeden z jego monterów zadzwoni do niego i umówi się na konkretny termin.

      – Jest mi potrzebny dzisiaj – przerwał mu Wisting, zanim Olve zdążył dokończyć zdanie.

      – Rozumiem – odparł.

      Zapadła cisza. Wisting czekał. Małe czarne mrówki przeszły po płytkach łupkowych tuż przed jego stopami i zniknęły w szczelinie w ścianie.

      – Mogę przysłać do ciebie człowieka o czwartej – powiedział w końcu Olve.

      Wisting podziękował i podał adres.

      – Jest jeszcze coś – dodał po chwili.

      – Tak?

      Wisting zawahał się na moment z obawy, że Olve doda dwa do dwóch i domyśli się wszystkiego, ale nie miał wyjścia, musiał liczyć na jego dyskrecję.

      – Masz może maszynę do liczenia banknotów? – spytał.

      – Mam, w centrali – potwierdził Olve.

      – Można ją przenosić?

      – Mamy trzy liczarki. Dwie z nich są przenośne. Jedną trzymamy w rezerwie.

      – Mogę ją od ciebie pożyczyć?

      – Możesz przyjechać do nas z pieniędzmi – zaproponował Olve.

      – Wolałbym nie. Przyjadę i odbiorę liczarkę.

      – W porządku.

      Ustalili czas i miejsce spotkania, po czym Wisting wrócił do środka.

      Mortensen siedział na krześle w salonie, wciąż w lateksowych rękawiczkach, i przeglądał księgę gości.

      – Hans Christian Mukland był tutaj w zeszłym tygodniu – powiedział, pokazując podpis na jednej z ostatnich stron. – Był ministrem sprawiedliwości w czasach, kiedy uczyłem się w szkole policyjnej.

      Wisting odebrał od niego księgę.

      – Tam stoją cztery inne – wyjaśnił Mortensen, wskazując głową półkę. – Wszyscy, którzy odwiedzili Clausena, począwszy od lat pięćdziesiątych, wpisali się do księgi.

      Wisting przewertował książkę. Znani politycy oprócz daty wizyty umieszczali w niej krótkie pozdrowienia. Gdzieniegdzie były wklejone zdjęcia ze spotkania, zrobione przed domkiem lub przy stole, podczas wspólnego posiłku.

      – Zabieramy je – postanowił.

      Dobiegł ich dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Wymienili spojrzenia. Wisting podszedł do drzwi, odsunął firankę w małym oknie i wyjrzał na zewnątrz. Duży czarny SUV właśnie wykonywał manewr zawracania.

      – Ktoś przyjechał? – spytał Mortensen.

      Wisting potrząsnął przecząco głową. Auto odjeżdżało. Komisarz miał za słaby wzrok, by z takiej odległości dojrzeć numery rejestracyjne.

      – Odjechał – odparł, spoglądając za samochodem. – Prawdopodobnie jakiś przypadkowy kierowca pomylił drogę. W końcu to ostatni domek. Dalej nic nie ma.

      – Albo jacyś ciekawscy, którzy usłyszeli, że Clausen nie żyje – podsunął Mortensen. – Wynosimy kartony?

      Wisting skinął głową i włożył nową parę rękawiczek.

      Mortensen naciągnął elastyczną torbę na każde z pudeł. Obaj mężczyźni wzięli po jednym i wynieśli je przez salon do zaparkowanych samochodów.

      – Potrzebuję jego odcisków palców – powiedział Mortensen, pakując do auta pierwszy karton. – Żeby móc stwierdzić, czy ktoś oprócz niego dotykał pieniędzy.

      – Leży w szpitalu Ullevål – odparł Wisting. – Jutro się tym zajmiemy.

      – I materiał biologiczny, żeby ustalić profil DNA – dodał technik.

      Wisting przytaknął.

      – Załatwimy to za jednym zamachem – odparł. Został na zewnątrz, żeby mieć oko na samochody, podczas gdy Mortensen wynosił kolejne pudła.

      Łagodna morska bryza poruszyła zarośla dzikich malin. Ścieżką tuż nad wodą szedł mężczyzna z wędką, prowadząc za rękę chłopca w czerwonej kamizelce ratunkowej. Przechodząca obok nich kobieta przyciągnęła do siebie idącego przy niej na smyczy psa. Nieco dalej minęła młodego mężczyznę w okularach przeciwsłonecznych, ubranego w długie ciemne spodnie i jasną koszulę z krótkimi rękawami.

      Mortensen wyniósł ostatni karton.

      – Musimy tu wrócić, żeby przeprowadzić szczegółowe oględziny – powiedział, wskazując głową wnętrze domku. – Ma duże biurko z szufladami pełnymi odręcznych notatek. Możliwe, że znajdziemy tu coś interesującego. Coś, co naprowadzi nas na trop.

      Wisting przytaknął i jeszcze raz rzucił okiem na domek.

      – Zaczekaj – powiedział.

      Wrócił do środka, podszedł do kuchenki i odgonił kilka much. To, co znajdowało się w garnku, przypominało resztki zapiekanki. Wisting wyjął z kieszeni plastikową torebkę i przełożył do niej pozostałości potrawy. Potem wstawił naczynie do zlewu i napełnił je wodą. Następnie otworzył lodówkę, zebrał wszystkie produkty, a resztę mleka wylał

Скачать книгу