Скачать книгу

      Na śmierć, 1863

      I

      Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Poprostu nieszczęście wisiało w powietrzu: czuło się, jak szło ku nam krok za krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnem wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną Felicyą, za zamkniętemi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z całodziennego biegania po kancelaryach i urzędach, że mnie to już ani przestraszało, ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscy u nas w domu chodzili, jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami – ale o co chodziło, nie mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem.

      Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicya:

      – Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco – może cię Bóg wysłucha.

      Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Czasem która z pań czarno ubranych, jakich tyle wciąż przychodziło teraz do nas, przycisnęła mnie do piersi, kiwając głową i szepcąc: Biedny, biedny Janiu! Dlaczego jednak ja miałem być biedny, skoro chorym był mój brat – tego nie byłem w stanie zrozumieć. Na prawdę tak bardzo biednym się nie czułem, choćby dlatego, że pierwszy raz w życiu mogłem robić, co mi się tylko podobało. W domu cały porządek dnia był przewrócony do góry nogami. Żadnych stałych godzin obiadu i kolacyi, żadnych lekcyi. Leonia, wyprawna panna służąca mojej matki, a teraz szafarka i zarządczyni naszego miejskiego gospodarstwa, chodziła jak nieprzytomna z opuchłemi oczyma, nie kłócąc się z kucharzem i nie łając pokojówki. Panna Felicya nie robiła mi uwag, że się źle trzymam i nie poprawiała moich francuskich frazesów – kiedy mamy nie było, stała w oknie wyglądając jej i wzdychając – kiedy mama wracała, nie odchodziła od niej ani na chwilę.

      Mama przez te dwa tygodnie zmieniła się nie do poznania. Zawsze delikatna i wątła, teraz blada była, jak wosk, a przezroczysta, jak alabaster, oczy tylko paliły się zapadłe głęboko, błędne, napół przytomne, niby gromnice.

      Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyi i Leonii, biegnącym na jej spotkanie, jedno słowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne, wszystko daremne”, i szła wraz z niemi, słaniając się do domowego ołtarzyka, przy którym długie godziny spędzała, klęcząc lub leżąc pod krzyżem.

      Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie, tuląc do piersi i okrywając głowę pocałunkami, które mnie paliły jak ogień.

      – Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne, ostatnie… Ty już jeden… Ty mi tylko zostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój, najdroższy, rodzony, syn mój… O Jezu, Jezu, Jezu!

      I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.

      – Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy, nigdy!

      Raz wreszcie wieczorem wpadł wuj Ksawery.

      Lubiłem go bardzo i cieszyłem się, ile razy przychodził, bo niedość, że miał zawsze dla mnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapas dykteryjek, konceptów i figlów takich, jak nikt, i nietylko mnie umiał zabawić ale nawet Leoncia wiecznie nadąsana, rozchmurzała się, gdy przychodził, nawet panna Felicya przestawała gderać i mama, zamyślona zawsze i smutna, uśmiechała się na jego widok.

      Istotnie, gdzie się zjawił ze swoją wielką łysiną i nasztorcowanymi wąsikami, wchodziło z nim, jeżeli nie wesele, bo w tych czasach trudno o nie było, to przynajmniej chwilowe uspokojenie i zapomnienie o gniotących troskach.

      Tym razem jednak wuj Ksawery posępny był, jak noc. Otworzył drzwi pocichu i zatrzymał się na progu, oglądając się w około.

      – Kazi niema? – szepnął.

      Panna Felicya podbiegła ku niemu przestraszona.

      – Co się stało? – zawołała.

      – Kazia nie wróciła? – powtórzył.

      – Nie, jeszcze jej nie ma. Ale na miłość Boga, coś jest, pan coś wie? Mówże pan prędzej!

      Przedpokój był wielki i ciemny, tylko mała lampka migotała w kącie. Przytuliłem się do ściany cichutko, nasłuchując i zapierając oddech w piersiach, żeby się nie zdradzić, że tu jestem i słyszę.

      Wuj Ksawery milczał przez chwilę, jakby mu brakło oddechu, Wreszcie rękami rozwiódł i wyjęknął:

      – Nieszczęście!

      Panna Felicya chwyciła go za ramiona.

      – Jezus Marya – krzyknęła – już?

      Wuj pochylił się ku niej i powiedział coś stłumionym głosem, czego nie mogłem dosłyszeć. Odbiły się o moje uszy dwa razy tylko:

      – Podpisany… Pojutrze…

      Panna Felicya stała przez chwilę, jak skamieniała, zakrywszy twarz rękami.

      – A ja nie wierzyłam, spodziewałam się – szepnęła – a teraz… I nic już, żadnej rady, żadnego ratunku?

      Wuj poruszył głową.

      – Czegóż się nie robiło? – rzekł powoli, bezdźwięcznym głosem. I tu, i w Petersburgu. Od czasu przecie, jak w jego sprawie zaszła ta nieszczęsna komplikacya, poruszyliśmy wszystkie sprężyny. Sam myślałem, że uda się – tymczasem…

      – Biedna, biedna matka – szepnęła panna Felicya.

      Stali teraz przy sobie, milcząc. W sąsiednim pokoju słychać było miarowy stukot ściennego zegara. W tej ciszy zrobiło mi się bardzo straszno i doznałem takiego uczucia, jakby tych dwoje ludzi nieruchomych i milczących, było parą ludzi umarłych. Chciało mi się płakać… ale się wstrzymałem z wielkim wysiłkiem.

      Tymczasem wuj Ksawery zbliżył się do panny Felicyi tak, że ich głowy prawie się dotykały i zaczął jej coś mówić prędko i cicho. Nie mogłem nic prawie dosłyszeć. Tu i owdzie tylko jakieś pojedyncze słowo dochodziło do mnie. Panna Felicya słuchała ż gorączkowem zaciekawieniem.

      – Więc jutro rano, prawda? – szepnęła. I księżna z pewnością?..

      – Z wszelką pewnością… Tylko Kazia… żeby przedtem nie wiedziała… Wszystko od tego ostatniego kroku zawisło, a niechby siły nie dopisały… Niech więc nie wie…

      – Któżby jej powiedział? – oburzyła się na- raz panna Felicya. O to proszę być spokojnym; zresztą i tak nikt…

      – W mieście wszyscy wiedzą już, rzekł wuj. Jutro w kościele co żyje…

      Panna Felicya zalała się łzami.

      – Tak, to jedno zostało, szepnęła urywanym głosem; – jeden Bóg!

      Weszli do salonu, a ja w tejże chwili, drugiemi drzwiami wpadłem do Leonci, zajętej jakąś robotą w sypialni.

      Musiałem być bardzo zmieniony na twarzy, bo Leoncia mimo swojej fluksyi i przygnębienia, zwróciła na mnie uwagę.

      – Co ci jest, Janku? spytała, odwracając głowę od szycia; przestraszyłeś się czego, czy co?

      – Leonciu, – zacząłem, dławiąc się. – Leonciu… coś złego… panna Felicya… wuj Ksawery…

      I wybuchnąłem płaczem.

      Leonia uderzyła w dłonie.

      – Matko najświętsza, – krzyknęła – pewnie nasz Staś…

      I wybiegła do salonu.

      Tego wieczora nie widziałem już ani Leonci, ani panny Felicyi, ani mamy.

      Horpyna, pokojówka, rozebrała mnie i została przy mojem łóżku, pókim nie zasnął, opowiadając mi bajki. Opowiadała je bardzo pięknie

Скачать книгу