Скачать книгу

pożółkłymi poduchami. Ale już czyjaś ręka wzięła się do porządków i złożyła część badyli w kupkę, która jeszcze się tli, bo ogień widocznie nie czuje się pewnie w tak wilgotnym powietrzu. Po badylach z dumą chodzą dwa pawie, jeden już stary i skapcaniały, niewiele zostało z jego ogona. Drugi pewny siebie, agresywny, podbiega do Drużbackiej i trąca ją w suknię, aż przestraszona kobieta odskakuje.

      Rzuca okiem na ogródek – piękny, każda grządka prosto wytyczona, na ścieżce poukładano okrągłe kamienie, a wszystko rozplanowane według najlepszej ogrodniczej sztuki: przy płocie róże do wódki i zapewne do wieńców do kościoła, dalej dzięgiel, biedrzeniec, kadzidło. Po kamieniach płożą się macierzanka, ślaz, kopytnik i rumian. Teraz niewiele już z ziół zostało, ale wszystkiego można się dowiedzieć z małych tabliczek drewnianych, na których wypisano nazwy.

      Od plebanii prowadzi w głąb małego parku starannie zagrabiona ścieżka, po obu jej stronach ustawiono dosyć kanciaste popiersia z wyrytymi podpisami, a nadto nad wejściem do ogrodu widnieje niezdarny napis na deszczułce, widać, że ksiądz radził sobie z nim sam:

      Ciało ludzkie wszak jest smrodem

      Pachnącym go zbaw ogrodem.

      Drużbacka krzywi się na te poezje.

      Teren jest w sumie niewielki; w którymś miejscu ostro spada ku rzece skarpa, ale i tam ksiądz przygotował niespodzianki: kamienne schodki, mały mostek nad tycim strumyczkiem, za którym stoi kościół, wysoki, potężny, ponury. Góruje nad chałupami pokrytymi strzechą.

      Idąc schodkami w dół, widzi się po obu stronach lapidarium. Należy zatrzymać się przed każdym kamieniem i przeczytać napisy.

      Ex nihil orta sunt omnia, et in nihilum omnia revolvuntur. Z nicości wszystko powstało i w nicość się obróci – czyta Drużbacka i nagle przechodzi ją dreszcz, i od zimna, i od tego napisu, dość nieporadnie wyrytego w kamieniu. To po co to wszystko? Po co te starania? Te ścieżki i mostki, te ogródki, studzienki i schodki, te napisy?

      Ksiądz prowadzi ją teraz do drogi kamienistą ścieżką i idąc, zataczają krąg wokół niewielkiej posiadłości. Biedna Drużbacka, nie spodziewała się chyba takiego obrotu sprawy. Buty ma wprawdzie dobre, skórzane, ale wymarzła w powozie i chciała raczej przytulić stare plecy do pieca, niż biegać po polu. Wreszcie gospodarz po tym przymusowym spacerze zaprasza ją do środka; przy drzwiach plebanii stoi spora płyta z wyrytym napisem:

      Ksiądz Benedykt zwan Chmielowski

      Grzeszny pasterz firlejowski

      W Podkamieniu był plebanem

      Rohatyńskim wraz dziekanem

      Kary godzien a nie kronik

      Garść dziś prochu nie kanonik

      Ten wszech prosi was o modły

      By go grzechy tam nie bodły

      Zmów Ojcze nasz, Zdrowaś przy tem

      Uczynisz go wiecznie sytem.

      Patrzy na niego zdumiona.

      – A cóż to? Już się ksiądz szykuje do śmierci?

      – Lepiej zawczasu przygotować wszystko, żeby potem biednych krewnych niepotrzebnie nie fatygować. Chcę wiedzieć, co mi tam wymalują na grobie. Pewnie jakieś głupotki, co to bym ich sam nie napisał. A tak przynajmniej wiem.

      Drużbacka, zmęczona, przysiada i już rozgląda się za czymś do picia, ale w pokoju stół jest pusty, nie licząc jakichś papierów. Cały dom czuć wilgocią pomieszaną z dymem. Zapewne dawno nie czyszczono tu kominów. I wieje chłodem. W kącie stoi piec wyłożony białymi kaflami, a obok kobiałka z drewnem, tyle że dopiero niedawno w nim rozpalono i pokój się jeszcze nie nagrzał.

      – Alem zmarzła – mówi Drużbacka.

      Ksiądz, skrzywiony, jakby połknął właśnie popsuty kąsek, otwiera szybko kredens i wyciąga stamtąd rżniętą karafę i kieliszki.

      – A kasztelanowa Kossakowska znajomą mi się wydała… – zaczyna niepewnie, nalewając likieru. – Znałem kiedyś jej siostrę najstarszą…

      – Jabłonowską pewnie? – pyta z roztargnieniem Drużbacka, mocząc usta w słodkim trunku.

      Do pokoju wchodzi tęga, radosna kobieta, widać księżowska gospodyni, i niesie na tacy dwie miski z parującą zupą.

      – Kto to widział tak gościa po zimnie gonić – mówi z wyrzutem do księdza i widać, że on pod jej karcącym wzrokiem czuje się nieswojo. Drużbacka zaś wyraźnie się ożywia. Niechże będzie błogosławiona ta tęga wybawicielka.

      Zupa jest gęsta, warzywna i na dodatek pływają w niej kluski. Teraz dopiero ksiądz dziekan widzi ubłocone trzewiki Drużbackiej i jej zgarbione plecy; widzi, że drży cała, i w pierwszym odruchu robi gest, jakby chciał ją objąć, ale oczywiście tego nie robi.

      Za gospodynią wpada do izby pies średniej wielkości, kudłaty, z kłapciatymi uszami, o falującej sierści koloru kasztana. Pies z powagą obwąchuje suknię Drużbackiej. I gdy Drużbacka schyla się, żeby go pogłaskać, dostrzega biegnące za nim szczeniaki, cztery, a każdy inny. Gospodyni księdza już chce je przegonić i znowu z wyrzutem wypomina księdzu, że nie zamknął drzwi. Ale Drużbacka prosi, by te psy pozostawić. Odtąd towarzyszą im do wieczora, siedząc najchętniej przy piecu, który w końcu rozgrzewa się na tyle, że gość może zdjąć podbity futerkiem kubrak.

      Drużbacka patrzy na księdza Benedykta i nagle czuje, jak bardzo samotny jest ten starzejący się, zaniedbany człowiek, który krząta się koło niej, chcąc ją zadziwić niczym chłopiec. Stawia na stole karafkę i ogląda pod światło kieliszki, sprawdzając, czy są czyste. Jego wyświechtana, strzępiąca się sutanna z wełnianego kamlotu wytarła się na brzuchu i teraz lśni tu jaśniejszą plamą. Nie wiedzieć czemu, wzbudza to w Drużbackiej falę wzruszenia. Musi odwrócić wzrok. Bierze na kolana szczeniaka – to suczka, ta najbardziej podobna do matki; od razu układa się na plecach, ukazując delikatny brzuszek. Drużbacka zaczyna opowiadać księdzu o swoich wnuczkach, samych dziewczynkach – któż jednak wie, może robi mu tym przykrość? Chmielowski słucha jej nieuważnie, a jego wzrok krąży po izbie, jakby ksiądz zastanawiał się, czym jeszcze mógłby zadziwić tę damę. Równocześnie smakują nalewkę księdza i Drużbacka kiwa z uznaniem głową. Wreszcie przychodzi pora na główne danie – odsuwając kieliszki i karafkę, Chmielowski z dumą kładzie przed nią na stole swoje dzieło. Drużbacka czyta na głos:

      – Nowe Ateny, albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna, na rożne tytuły iak na classes podzielona. Mądrym dla Memoryału, idiotom dla Nauki, politykom dla Praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana…

      Ksiądz, wygodnie oparty w fotelu, wypija duszkiem kieliszek likieru. Drużbacka wzdycha z nieukrywanym podziwem:

      – Piękny tytuł. A to trudne dać pracy dobry tytuł.

      Ksiądz odpowiada skromnie, że chciałby zrobić kompendium wiedzy, takie, które byłoby w każdym domu. A w nim po trochu o wszystkim, żeby człowiek, gdy czegoś nie wie, mógł sięgnąć do takiej książki i tam to znaleźć. Geografia, medycyna, języki ludzkie, obyczaje, ale flora i fauna także, i ciekawostki wszelkiego rodzaju.

      – Imaginujże jejmość sobie: wszystko pod ręką, w każdej bibliotece. Cała ludzka wiedza zgromadzona w jednym.

      Już zebrał wiele i wydał kilka lat temu w dwóch tomach. A teraz chciałby także oprócz łaciny posiąść znajomość hebrajszczyzny i stamtąd różne smaczne kawałki zaczerpnąć. Lecz o żydowskie księgi jest dosyć trudno, u samych Żydów właścicieli trzeba się o nie prosić, a jeszcze w języku tym mało kto z chrześcijan czyta. Ksiądz Pikulski mu na razie raczył tłumaczyć to i owo, ale ksiądz Benedykt, sam języka nie znając, nie ma tak naprawdę dostępu do tej wiedzy.

      – Tom pierwszy wyszedł we Lwowie w

Скачать книгу