ТОП просматриваемых книг сайта:
Niespokojna krew. Роберт Гэлбрейт
Читать онлайн.Название Niespokojna krew
Год выпуска 0
isbn 9788327160645
Автор произведения Роберт Гэлбрейт
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Cormoran Strike prowadzi śledztwo
Издательство PDW
– Który zresztą walnął jak kulą w płot, prawda? – wtrąciła się Irene. – Bo przecież Douthwaite był homo! – powiedziała, wybuchając śmiechem. – On się tylko przyjaźnił z tą jego żoną, a ten zazdrosny kretyn myślał…
– No, nie wiem, czy Steve był homo… – zaczęła Janice, ale nic już nie mogło zatrzymać Irene.
– …mężczyzna… kobieta… dwa plus dwa daje pięć! Mój Eddie był taki sam… Jan, no, sama powiedz, jaki był Eddie? – Znów klepnęła Janice w ramię. – Taki sam, prawda? Pamiętam, jak mu kiedyś powiedziałam: „Eddie, wystarczy, że spojrzę na jakiegoś mężczyznę… może być homo, może być Walijczykiem…”. Ale kiedy mi o tym powiedziałaś, Jan, pomyślałam, no tak, ten Duckworth… Douth-jakoś tam… faktycznie jest trochę zniewieściały. Zauważyłam to, kiedy potem przyszedł do przychodni. Przystojny, ale trochę mięczak.
– Nie jestem pewna, czy on był homo, Irene, nie znałam go aż tak dobrze, żeby…
– Ciągle do ciebie przychodził – zbeształa ją Irene. – Sama mi mówiłaś. Ciągle do ciebie przychodził na herbatę i po współczucie, opowiadał ci o swoich problemach.
– To było tylko parę razy – powiedziała Janice. – Czasem pogadaliśmy, mijając się na schodach, a raz mi pomógł wnieść zakupy i wszedł na herbatę.
– Ale przecież cię spytał… – podpowiedziała Irene.
– Właśnie do tego zmierzam, moja droga – powiedziała Janice, wykazując coś, co według Strike’a było nadzwyczajną cierpliwością. – Miał bóle głowy – wyjaśniła Strike’owi i Robin – i poradziłam mu, żeby poszedł z tym do lekarza, bo sama nie umiałam go zdiagnozować. To znaczy było mi go trochę szkoda, ale nie chciałam, żeby moje mieszkanie zmieniło się w przychodnię po godzinach. Musiałam się zajmować Kevinem.
– Więc pani zdaniem wizyty Douthwaite’a u Margot miały związek z jego zdrowiem? – spytała Robin. – Nie przychodził dlatego, że mu się podo…?
– Raz rzeczywiście przysłał jej czekoladki – powiedziała Irene – ale jeśli chcecie państwo znać moje zdanie, chodziło raczej o to, że traktował ją jak swoją prywatną redaktorkę rubryki porad osobistych.
– No, miał te bóle głowy i zdecydowanie zszargane nerwy. Może depresję – powiedziała Janice. – Wszyscy obwiniali go o to, co się stało z tą biedną dziewczyną, która się zabiła, ale czy ja wiem… Niektórzy sąsiedzi mówili, że przychodzili do niego młodzi mężczyźni…
– Otóż to – zatriumfowała Irene. – Homo!
– Niekoniecznie – powiedziała Janice. – To mogli być tylko kumple, coś związanego z handlem narkotykami albo jakimś kradzionym towarem, który wypadał z jakiejś ciężarówki… Ale jedno wiem na pewno, bo ludzie w okolicy gadali: mąż tej dziewczyny, która się zabiła, tłukł ją na kwaśną śliwkę. No, tragedia. Ale gazety przypisały to wszystko Steve’owi, więc dał nogę. Seks sprzedaje się lepiej niż przemoc domowa, co nie? Jeśli znajdziecie państwo Steve’a – dodała – proszę go ode mnie pozdrowić. To, co zrobiły gazety, było wobec niego nie fair.
Strike nauczył Robin porządkowania przesłuchań i notatek w kategorie związane z ludźmi, miejscami i przedmiotami. Kolejne pytanie skierowała do obu kobiet.
– Pamiętają panie może innych pacjentów przychodni, którzy budzili niepokój albo na przykład mieli nietypowe relacje z Mar…?
– No, Jan – powiedziała Irene – pamiętasz tego typa z brodą potąd… – Przystawiła dłoń na wysokości talii – …pamiętasz, nie? Jak on się nazywał? Apton? Applethorpe? Jan, musisz go pamiętać. Na pewno pamiętasz, Jan, śmierdział jak kloszard i raz musiałaś iść do niego do domu. Wałęsał się wokół Świętego Jana. Chyba mieszkał przy Clerkenwell Road. Czasami miał ze sobą dziecko. Naprawdę dziwnie wyglądające dziecko. Ogromne uszy.
– A, mówisz o tych dwóch – powiedziała Janice, przestając marszczyć brwi. – Ale oni nie byli pacjentami Mar…
– Potem zaczepiał ludzi na ulicy, mówiąc im, że ją zabił! – powiedziała Strike’owi podekscytowana Irene. – No! Poważnie! Zaczepił Dorothy! Oczywiście Dorothy nie zamierzała zgłaszać tego policji, gdzie tam, powiedziała tylko, że to „stek bzdur i nic więcej”, a ten człowiek to „szaleniec”, ale ja ją spytałam: „A jeśli rzeczywiście to zrobił, Dorothy, a ty nikomu o tym nie powiesz?”. Ale Applethorpe naprawdę był stuknięty. Zamknął kiedyś jedną dziewczynę…
– Wcale jej nie zamknął, Irene – odezwała się Janice, pierwszy raz okazując odrobinę zniecierpliwienia. – Opieka społeczna stwierdziła, że ona miała agorafobię, ale nie była tam przetrzymywana wbrew swojej woli…
– Była jakaś dziwna – upierała się Irene. – Sama mi mówiłaś. Osobiście uważam, że ktoś powinien był stamtąd zabrać to dziecko. Mówiłaś, że w mieszkaniu było brudno…
– Nie można zabierać ludziom dzieci dlatego, że mają nieposprzątane w domu! – odparła z przekonaniem Janice. Znowu zwróciła się do Strike’a i Robin. – Tak, byłam u Applethorpe’ów, tylko ten jeden raz, ale nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek poznali Margot. Wiedzą państwo, wtedy było inaczej: lekarze mieli swoje listy pacjentów, a Applethorpe’owie byli zarejestrowani u Brennera. Raz mnie poprosił, żebym poszła sprawdzić, jak się czuje to dziecko.
– Pamięta pani adres? Nazwę ulicy?
– Ojej. – Janice zmarszczyła brwi. – Tak, to chyba było przy Clerkenwell Road. Tak mi się przynajmniej wydaje. Widzi pan, byłam u nich tylko raz. Dziecko źle się czuło i doktor Brenner chciał, żeby ktoś je obejrzał, a sam starał się unikać chodzenia po domach. W każdym razie dziecku było już lepiej, ale od razu zauważyłam, że ojciec jest…
– Szurnięty… – podsunęła Irene, kiwając głową.
– …roztrzęsiony, trochę nieobecny – powiedziała Janice. – Weszłam do kuchni, żeby umyć ręce, a tam na blacie leżała góra benzedryny. Przestrzegłam rodziców, że skoro dziecko już chodzi, powinni to trzymać w bezpiecznym miejscu…
– Ten dzieciak wyglądał naprawdę śmiesznie – wtrąciła Irene.
– …a potem poszłam do Brennera i powiedziałam: „Panie doktorze, ten człowiek nadużywa benzedryny”. To bardzo uzależniający środek, wtedy wszyscy o tym wiedzieliśmy, już w siedemdziesiątym czwartym. Oczywiście Brenner uznał, że jestem bezczelna, grzebię w receptach. Ale ja się martwiłam, więc nie mówiąc o tym Brennerowi, zadzwoniłam do opieki społecznej, a oni zachowali się jak należy. Już mieli tę rodzinę na oku.
– Ale ta matka… – powiedziała Irene.
– Irene, nie wolno decydować za innych ludzi, co ich uszczęśliwia! – powiedziała Janice. – Mama kochała tego dzieciaka, nawet jeśli tata był… No, facet rzeczywiście był dziwny, biedaczysko – przyznała Janice. – Wydawało mu się, że jest kimś w rodzaju… nie wiem, jak to się nazywa… guru albo czarodzieja. Myślał, że umie rzucać złe uroki. Powiedział mi o tym w czasie wizyty domowej. Gdy jest się pielęgniarką, naprawdę spotyka się ludzi z dziwnymi pomysłami. Kiedyś mówiłam tylko: „Naprawdę? O, to ciekawe”. Nie ma sensu