Скачать книгу

uderzyło mu do czoła. Od razu zauważył wyszczerbione ostrze i mocno wytartą rękojeść. Ten sztylet nie był dziełem małych chińskich rączek, tego był pewny. Gdzieś już widział podobny, ale za cholerę nie mógł sobie przypomnieć gdzie.

      Zerknął na cenę, dwieście złotych, niedużo, może zaryzykować, tym bardziej że sprzedawca mieszkał w Warszawie.

      Postanowił, że pojedzie go obejrzeć, a decyzję podejmie na miejscu.

      Napisał stosownego mejla i wyszedł z domu.

      Na ulicy natknął się na Dąbrowską, sąsiadkę z przeciwka, bardzo gadatliwego babsztyla. Szybko założyła maseczkę i go zaatakowała.

      – Witam, panie Jacku, jak zdrówko? Coś źle pan ostatnio wygląda. Tak to jest, jak nie ma kobiety w domu. Nie ma kto ugotować, zadbać o mężczyznę. – Widząc jego zdziwione spojrzenie, dodała śpiesznie: – Ostatnio narzekał pan na żołądek, martwiłam się o pana. A może dopadł pana ten okropny koronawirus? Mojej znajomej dalsza krewna złapała go na rynku. Trzy tygodnie leżała w szpitalu przez głupią główkę kapusty, ale, chwała Bogu, już jest lepiej. Może potrzebuje pan opieki?

      Na jej twarzy pojawił się zalotny uśmiech.

      Krawczyk zdenerwował się, bo nic go tak nie wkurzało jak nachalne kobiece zaloty. Jego nauczono, że to mężczyzna podrywa kobietę, a nie na odwrót. Albo go źle wychowano, albo czasy się zmieniły. Trudno było mu to jednoznacznie ocenić.

      – Już wszystko w porządku – bąknął na odczepnego i minął kobietę.

      – Gdyby chciał się pan napić dobrej kawy, to zawsze zapraszam – usłyszał za plecami.

      – Jasne. Może kiedyś – rzekł. „Na pewno, ty stara czarownico, już lecę” – zaśmiał się w duchu.

      Zbiegł schodami do metra i pojechał do centrum na zakupy.

      Wciąż myślał o sztylecie, przed oczami miał jego fotografię. Czyżby wreszcie los się do niego uśmiechnął? Czuł, że to może być okazja jego życia.

      Od rana nic nie jadł, nie miał na to czasu. Przy Marszałkowskiej dokonał szybkich zakupów spożywczych. Spieszył się, ale nie mógł się oprzeć, kiedy na wystawie księgarni zobaczył najnowszy album o Warszawie wydawnictwa Skarpa Warszawska. Musiał go mieć!

      Wrócił do domu, usiadł przed komputerem i zalogował się na służbowe konto. Przez tego przeklętego koronawirusa musiał pracować zdalnie, a tego nie cierpiał. Męczyła go samotność, zawsze czuł silną potrzebę przebywania wśród ludzi, w towarzystwie czuł się jak ryba w wodzie.

      Jeśli ta zaraza będzie dalej trwała, myślał, to za rok, może dwa, założy trepy na stopy, wciągnie na siebie zgrzebne odzienie i zostanie prawdziwym pustelnikiem.

      Może czas na drastyczne decyzje, może trzeba kupić sobie psa? To było dobre pytanie i należało się nad nim pochylić.

      Ładnego czworonoga miała Monika, koleżanka ze studiów. Mieszkała kilka bloków dalej. Nieraz widział, jak wyprowadzała na spacer Lunę, tak miał na imię jej pies; właściwie to była suczka, choć kawaler, to znaczy cavalier, czy jak mu tam. Nie znał się na rasach psów i przez to ciągle mu się myliły.

      Kiedyś nawet zagadnął Monikę o szczeniaki, zaprosiła go do siebie, miała mu podać adres hodowli. Świetny pretekst, żeby się zintegrować, ale pilne wezwanie do pracy wszystko zepsuło. To było już jakieś przekleństwo.

      Od studiów się w niej bujał. Próbował ją omotać, zauroczyć własną osobą i wtedy przydarzył mu się ten cholerny wypadek. Furmanka powożona przez jakiegoś dziadka wyjechała mu tuż przed maskę samochodu. Z całym impetem wbił się w wóz pełen siana i zatrzymał dopiero przy końskim ogonie. Pół roku przeleżał w gipsie, a kiedy wrócił ze szpitala, to było już pozamiatane. Pewien koleś z medycyny sprzątnął mu Monikę sprzed nosa, i to na amen, bo się z nią ożenił.

      Małżeństwo, co za durny wynalazek.

      Jacek spojrzał na zegarek, dochodziła osiemnasta. Stał przed mrówkowcem przy ulicy Wilanowskiej, gdzie mieszkał właściciel zagadkowego noża. Czuł silne podniecenie, oby się nie zawiódł.

      Podszedł do wejścia. Bez trudu znalazł właściwy przycisk. Wcisnął go, elektrozaczep zamka zgrzytnął i drzwi stały przed nim otworem.

      Wjechał windą na czwarte piętro. Numerem siedemdziesiąt osiem oznaczono drugie drzwi po lewej. Klatka schodowa była świeżo pomalowana, ale na ścianie widniał wykonany zielonym sprayem wielki napis: „Jebać Lecha”.

      „Ktoś tu musi być oddanym kibicem Legii, a Lecha już niekoniecznie” – pomyślał Krawczyk.

      Zapukał do drzwi.

      W progu pojawił się chłopak, może szesnastoletni. Wygolona głowa, tatuaże na rękach. Nawet niezłe, Jacek sam kiedyś o tym myślał. Wytatuować sobie taki typu rękaw z motywem podróżniczym – starą mapą na przedramieniu – to by było coś. Pewnie gnojek maczał ręce w tej twórczości ściennej, wyglądał na blokowego artystę.

      – Dzień dobry, byłem umówiony. Jestem z ogłoszenia.

      – Wchodź pan.

      Chłopak poprowadził go do pokoju, zapewne swojego. Na ścianach wisiały proporce Legii, a nad łóżkiem wielkie zdjęcie drużyny, ale nieaktualne, bo w składzie był Pazdan, a on kilka lat temu opuścił klub. Cienias z młodego, bo o tym nawet Jacek wiedział. Gospodarz podszedł do biurka i chwilę grzebał w szufladzie.

      – To on. – Podał mu sztylet.

      Jackowi serce mocniej zabiło. Nie musiał się szczególnie przyglądać, żeby zorientować się, co trzyma w ręku. To było dzieło sztuki, prawdziwy rarytas. Wprawdzie bardzo brudny, podniszczony i przez to na pierwszy rzut oka sprawiał złe wrażenie.

      Miał w dłoni skarb wart fortunę, a wyceniony przez dyletanta na nędzne dwieście złotych. Jak ten chłopak go zdobył? To przecież nie wyglądało na pamiątkę rodzinną. Ten towar mógł być jeszcze gorący.

      „Czy warto o to w ogóle pytać? Lepiej udawać naiwniaka”.

      Musiał działać roztropnie. Zdecydował: kupi sztylet, sprawdzi jego pochodzenie, jeśli jest z kradzieży, to zwróci go właścicielowi, najwyżej straci w sumie nieduże pieniądze.

      – Zniszczony, no nie wiem, czy warto? – bąknął, zerkając na chłopaka.

      Ten nerwowo przestępował z nogi na nogę.

      – Ile pan dasz?

      – Stówkę?

      – Dorzuć pan jeszcze dwie dyszki i dobrze będzie.

      – Zgoda.

      Sięgnął do portfela po banknoty. Nie spieszył się, żeby tylko nie spłoszyć sprzedawcy.

      Wracał do domu cały podekscytowany. Czuł, że naprawdę dokonał zakupu życia, i to z głupia frant. Co dalej? Później na spokojnie pomyśli. Broń Boże nic pochopnie nie należy robić. Jak mawiają, szybkie działanie jest pożądane tylko przy łapaniu pcheł.

      Był tak zaaferowany, że nie zauważył łaszącej się do niego Luny i niechcący na nią nadepnął. Piesek zapiszczał i pobiegł w stronę pobliskiej ławki.

      Wtedy Jacek zobaczył Monikę. Miał ochotę podejść, pogadać, trochę po swojemu zabajerować, ale się spieszył. Jedynie pomachał jej ręką.

      Nie zdjąwszy butów, poszedł do pokoju, rzucił zakupy na stół, a swoją zdobycz położył na biurku.

      Zapalił lampkę i wziął lupę. Musiał dokładnie obejrzeć każdy fragment tego cacka. Działał ostrożnie, żeby przypadkiem bardziej go nie uszkodzić.

      Delikatnie przetarł palcem głownię, srebrna, tego był pewien.

Скачать книгу