Скачать книгу

że jej przezorność była na najwyższym poziomie.

      Ponownie wybiera numer do Arka, ale bezskutecznie. Mogła się tego spodziewać. Zamierzała wspólnie wypić kawę, spokojnie porozmawiać. Godzina i dwadzieścia pięć minut do rozmowy komisyjnej Arka Lubosza z przełożonymi, dzięki której ma szansę wrócić do służby. Niech to szlag!

      Marcelina wsiada do samochodu, odpala silnik i rusza z piskiem opon. Jeśli światła na skrzyżowaniach okażą się dla niej łaskawe, powinna zjawić się przed domem spokojnej starości za kwadrans z lekkim poślizgiem. Po drodze łamie kilka przepisów, ale Yanosik nie mówi nic o kontroli prędkości.

      Dlaczego w ogóle pomaga Arkowi? Dlaczego po prostu nie odpuści? Temat jest zbyt poważny, zwłaszcza po tym, co stało się ponad miesiąc temu, gdy Sylwię, córkę Lubosza, uprowadzono ze szpitala. Ktoś zrobił to po to, by zamknąć jej usta. Marcela nadal wierzy, że dziewczyna żyje… Gdyby było inaczej, oprawca mógłby pozbyć się Sylwii już w szpitalu. Przedstawiona dedukcja jest spójna, powtarzała ją Luboszowi po stokroć, póki jeszcze słuchał. Niestety później całkowicie się wyłączył. Zamknął na otaczający świat jak trzy lata temu, gdy jego córka zaginęła po raz pierwszy. Tego dowiedziała się od Marka, komisarza i przyjaciela Lubosza. Opowiadał, niezbyt wylewnie, co działo się w tamtym czasie z Arkiem. Jak pogrążył się w rozpaczy i próbował odebrać sobie życie. Bała się jego reakcji po ostatnich wydarzeniach. Arek Lubosz – tykająca bomba.

      Nie zna żadnej innej osoby, którą los tak okrutnie doświadczył. Człowieka samotnego, nieakceptującego siebie i rzeczywistości naokoło. Musi mu pomóc. Chce tego. A najbardziej pragnie rozwiązać całą sprawę, zwłaszcza że ze wszystkich poszlak, w których posiadanie weszła, wynika, że to właśnie Lubosz może być w wielkim niebezpieczeństwie.

      Parkuje samochód wzdłuż krawężnika. Przechodzi przez bramkę, która uderza z trzaskiem o futrynę. Jeden z mieszkańców ośrodka, sympatyczny staruszek, pozdrawia ją, wysyłając dłonią całusa. Chciałby zagadać, ale zamiast słów z jego ust wypływa obfita ślina.

      Marcela schodzi po pięciu stopniach i próbuje dostać się do sutereny. Niestety drzwi są zamknięte, a usilne walenie pięścią w ich front nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Arek powinien być w mieszkaniu, ponieważ na ulicy dziennikarka dostrzegła jego samochód. Jej obawy, że stało się coś złego, są coraz większe.

      Zawraca do ośrodka, gdzie spotyka portiera i mówi mu o swoich podejrzeniach.

      Starszy mężczyzna, dorabiający sobie na emeryturze, wzdycha tylko:

      – Lubosz… Same z nim kłopoty. – Wstaje z krzesła, z haczyków zdejmuje pęk kluczy i wychodzi z kanciapy. – Chodź, pani. Wejdziemy do niego awaryjnie.

      Schodzą boczną klatką schodową, służącą jako przejście na wypadek pożaru, i już znajdują się przed białymi drzwiami. Przechodzą do korytarza, następnie kotłowni i magazynu, na którego końcu znajduje się wejście do pomieszczeń zamieszkanych przez Arka.

      – Tu jest korytarzyk, który wcześniej połączony był z magazynem. Robię to wyłącznie dla pani. – Mruga okiem do Marceli, po czym szuka odpowiedniego klucza.

      Otwiera drzwi, a za kolejnymi znajduje się pokój Lubosza.

      – Dziękuję – mówi Marcelina.

      – Wolałbym zaczekać.

      Marcela wchodzi do środka. Od razu w nozdrza uderza ją przykry zapach. Rozgląda się. Na stole walają się puste butelki po alkoholu. Na podłodze leży kilka puszek po piwie.

      – Chryste! – krzyczy kobieta, widząc Lubosza.

      Leży nieprzytomny na łóżku. Na jego ustach i na poduszce widnieją zaschnięte wymiociny. W całym pomieszczeniu unosi się okropny fetor.

      Marcelina doskakuje do Lubosza, zaczyna go szarpać, próbuje ocucić. Zauważa przy tym, że mężczyzna oddycha. Jego klatka piersiowa gwałtownie się rozszerza przy każdym wdechu. Na szczęście zasnął, leżąc na boku, co uratowało go przed zakrztuszeniem.

      – Arek, obudź się.

      Portier stoi przy wejściu, ma otwarte usta i zmarszczone brwi. Chciałby pomóc, ale w krytycznej sytuacji wyraźnie nie wie, jak się zachować. Robi krok do przodu, zatrzymuje się. Każdy jego ruch wydaje się nieporadny.

      Marcelina nadal wybudza Arka, który tylko mruczy coś niewyraźnie. Po chwili otwiera oczy i zaczyna kasłać.

      – Niechże mi pan pomoże, a nie stoi jak dupa wołowa.

      – Tak, tak, już idę – odpowiada posłusznie portier.

      Chwytają Lubosza pod ramię i stawiają na nogi.

      – Do łazienki – rozkazuje Marcelina.

      Lubosz jest ciężki i niemal nieprzytomny. Wydaje się, jakby ważył tonę.

      – Pod prysznic.

      Wpychają go pod prysznic. Arek klęczy, opierając się rękoma o brodzik.

      – Uff… dzięki. Może już pan iść – mówi Marcela.

      – Na pewno?

      – Poradzę sobie.

      Portier z nieskrywaną ulgą opuszcza łazienkę.

      Marcelina odkręca kurek z zimną wodą. Strumień leci wprost na kark mężczyzny, który zaczyna wybudzać się z odrętwienia.

      Lubosz bełkocze, kaszle, krztusi się, po czym wypluwa resztki wymiocin.

      – Marcela? – Robi wielkie oczy, przekrzywiając głowę na bok.

      – Nic już lepiej nie mów.

      Krople wody spadają na jej bluzkę; jest wściekła głównie na siebie, że znalazła się w takiej sytuacji, a jednocześnie czuje satysfakcję, że może po prostu pomóc.

      – Marcelka, będziesz cała mokra – mamrocze Arek.

      Zdejmuje z niego koszulkę.

      – Weź prysznic. Tutaj masz ręcznik. Czekam na ciebie.

      Arek nieporadnie próbuje wstać z brodzika. Chwieje się. Odruchowo, z zamkniętymi oczami ustawia ciepłą wodę.

      Marcela otwiera uchylne okienka w pomieszczeniu, gdzie Lubosz śpi, je, ogląda telewizję i egzystuje. Obrzuca wzrokiem cały pokój. Totalna nora, gorzej niż w jakiejś melinie – myśli, zdegustowana. Wstrzymuje oddech, by powstrzymać nasilające się torsje. Gdy tylko spogląda na łóżko Arka, ma ochotę zwymiotować. Znajduje jedyny czysty kubek, do którego wsypuje trzy kopiaste łyżeczki mielonej kawy. Gotując wodę, stoi tuż przy uchylonym oknie i łapie świeże powietrze.

      Po dziesięciu minutach w pokoju zjawia się Arek. Jest nagi, nie licząc przepasanych ręcznikiem bioder. Marcelina spogląda na jego sylwetkę. Jeszcze miesiąc temu pod coraz większą warstwą tłuszczu dostrzegalne były zarysy mięśni, które musiał rzeźbić na policyjnej siłowni. Teraz zdecydowanie się schowały, pojawił się lekki brzuszek, a pod gęstą szczeciną włosów porastającą tors uwydatniły się piersi. Zdziwiła się, że w tak krótkim czasie można zaniedbać swoje ciało aż do tego stopnia.

      Lubosz chwiejnym krokiem podchodzi do szafy i chowa się za jednym ze skrzydeł drzwi, próbując się ubrać.

      – Fajnie, że wpadłaś – mówi w końcu, wyłaniając się z ukrycia.

      – Napij się kawy.

      Marcela podaje mu kubek, a on przyjmuje go drżącymi rękoma.

      – Chodź, wypijesz po drodze – oznajmia dziennikarka.

      – Co?

      – Zbieraj się, nie mamy czasu.

      – Czasu na co?

      – Za kilka minut masz spotkanie z komisją.

      – Ach

Скачать книгу