Скачать книгу

Popatrzymy z daleka. I zaraz wracamy, rozumiesz?

      Mingzha wydał z siebie radosny okrzyk i rzęsiście rozchlapując wodę, ruszył przed siebie. Nezha podbiegł za nim i wziął brata za rękę.

      Malcowi nie odmawiano nigdy i niczego. Nikt nie był w stanie mu odmówić. Tłuściutki, wiecznie roześmiany Mingzha był toczącą się przez życie kulką chichotu i zachwytu nad światem, stanowił największy skarb i oczko w głowie wszystkich mieszkańców pałacu. Ojciec go ubóstwiał. Jinzha i Muzha bawili się z nim zawsze, gdy tylko miał na to ochotę, i nigdy nie kazali mu spływać, co Nezha słyszał od Jinzhy w dzieciństwie nie raz i nie dwa.

      Najbardziej jednak hołubiła Mingzhę matka – dlatego być może, iż przeznaczeniem jej starszych synów była służba w wojsku, a Mingzhę mogła zatrzymać dla siebie. Stroiła malucha w bogato haftowane jedwabie. Obwieszała go złotymi i nefrytowymi amuletami w takiej liczbie, że uginający się pod ciężarem pomyślności chłopczyk przy każdym kroku podzwaniał. Pałacowi słudzy powtarzali w żartach, że Mingzhę znacznie wcześniej słychać, niż widać. Nezhy przemknęło przez myśl, że warto byłoby na moment przystanąć i zdjąć z brata całą tę biżuterię – nie chciał, by wciągnęła brodzącego w rzece po pierś malca pod wodę – lecz Mingzha parł przed siebie tak zawzięcie, jakby ważył tyle co nic.

      – Dobra, wystarczy. Dalej nie idziemy – zdecydował Nezha.

      Tak blisko pieczar nie byli jeszcze nigdy w życiu. Jaskinie wypełniał mrok tak gęsty, że Nezha sięgał wzrokiem najdalej na dwie stopy w głąb. Wyraźnie jednak zobaczył perfekcyjnie gładkie ściany, mieniące się milionem barw niczym opalizujące rybie łuski.

      – Patrz! – Mingzha paluszkiem wskazał coś pod wodą. – Płaszcz ojca.

      – Płaszcz ojca? Na dnie rzeki? Niby skąd? – Nezha ściągnął brwi. Rzeczywiście, do połowy zagrzebane w piasku ciężkie okrycie niewątpliwie należało do Yin Vaisry. Nawet ze swego miejsca Nezha widział wyszyty srebrną nicią na błękitnym tle smoczy herb, który wolno było nosić jedynie członkom ich rodu.

      – Stamtąd wypłynął. – Mingzha skierował dłoń ku najbliższej grocie.

      – Mingzha, cofnij się! Ani kroku dalej! – Z jakiegoś niejasnego powodu w żyłach Nezhy popłynął lodowaty strach.

      – Czemu? – Maluch, uparty i nieustraszony, ruszył w stronę ciemniejącej pieczary.

      Taflę rzeki przecięły zmarszczki.

      Nezha wyciągnął rękę, chciał złapać braciszka za ramię.

      – Mingzha, zaczekaj…

      Coś wystrzeliło spod wody. Chłopak ujrzał przed sobą wielki, ciemny kształt – coś muskularnego, wijącego się wężowymi splotami. Moment później nakryła go potężna fala i wciągnęła twarzą w dół w odmęty.

      Koryto nie powinno być głębokie. Kiedy brodzili ku pieczarze, rzeka sięgała Nezhy zaledwie do pasa, a Mingzhy do ramion. Co więcej, w miarę jak się zbliżali, zdawała się opadać. Gdy jednak otworzył oczy pod wodą, powierzchnia jaśniała gdzieś daleko, wiele mil nad nim, a dno groty okazało się równie przestronne jak cały pałac w Arlongu.

      Z podłoża bił bladozielony blask. Zobaczył w nim twarze, piękne, lecz pozbawione oczu. Ujrzał ludzkie oblicza wprawione w piasek i koral, w bezkresną mozaikę srebrnych monet, porcelanowych waz i sztabek złota – drogocenny kobierzec ciągnący się w głąb jaskini tak daleko, jak Nezha sięgał spojrzeniem.

      Coś się gwałtownie poruszyło. Ciemna plama na jaśniejszym tle. Zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.

      Woda w jaskini była jakaś dziwna. W nienaturalny sposób rozciągała i zniekształcała wymiary. Tam, gdzie powinien widzieć rzęsiście oświetloną płyciznę, znalazł otchłań; toń ciemną i straszliwą, hipnotycznie milczącą.

      I w tej ciszy dobiegło go nikłe echo krzyku braciszka.

      Dzikim kopnięciem wybił się ku powierzchni. Miał wrażenie, że płynie bardzo długo.

      Kiedy się wreszcie wynurzył, stanął na powrót w najzwyklejszej, banalnej rzece.

      – Mingzha? – wydyszał, przecierając oczy z wody.

      Mały zniknął. Za to rzeczne fale naznaczone były miejscami smugami szkarłatu. Część z tych pasm okazała się konkretna – mięsista, miękka substancja. Nezha dopiero po chwili zrozumiał, co widzi.

      – Mingzha?

      Woda odpowiedziała milczeniem. Chłopak osunął się na kolana i zwymiotował. Żółć zmieszała się z unoszoną przez nurt krwią.

      Coś cicho brzęknęło o kamień.

      Spojrzał pod siebie i zobaczył złotą bransoletkę na nogę.

      Mgnienie później przed grotą podniósł się z fal ciemny kształt. Uszy Nezhy wypełnił dobiegający znikąd głos – głos, którego wibracje poczuł głęboko w kościach.

      – Witaj, maleńki.

      Nezha wrzasnął.

      Świt zastał „Burzyka”, gdy statek wpływał do zasnutego kłębami wirującej mgły przybrzeżnego miasta Adlaga. Straż portu, zdemolowana przez nawałnicę Federacji podczas trzeciej wojny makowej, nie zdołała się jeszcze odtworzyć i wciąż praktycznie nie istniała – w szczególności nie reagowała na widok towarowych jednostek, płynących pod banderą cesarskiej milicji. „Burzyk” bez większego kłopotu przemknął więc pod okiem portowych urzędników i zacumował tak blisko miejskich murów, jak tylko był w stanie.

      Rin stała na dziobie. Oparta łokciami o reling starała się ukryć drżenie kończyn i nie zwracać uwagi na pulsujący w skroniach ból. Koszmarnie łaknęła opium, lecz dzisiaj nie mogła sobie na nie pozwolić. Dzisiaj potrzebowała jasności umysłu. Musiała być czujna i sprawna. Trzeźwa.

      – To już godzina… – Ramsa nerwowo zabębnił stopą o pokład.

      – Cierpliwości – rzucił Chaghan.

      – Unegen mógł po prostu uciec – zasugerował Baji.

      – Nie uciekł – odparła Rin. – Mówił, że potrzebuje czasu do południa.

      – Być może, ale i tak wiadomo, że chętnie dałby nogę – powiedział Baji.

      Co prawda, to prawda. Unegen, najbardziej kapryśny i rozwydrzony wśród cike, już od wielu dni narzekał przy każdej wzmiance o zbliżającej się misji. Rin posłała go do Adlagi przodem, by przeprowadził rozpoznanie. Wyznaczony na spotkanie termin niebawem miał jednak upłynąć, a Unegen wciąż się nie pojawiał.

      – Nie odważy się – stwierdziła i natychmiast się skrzywiła, ponieważ związany z ruchami szczęki wysiłek sprowokował serię ukłuć, które poczuła aż w podstawie czaszki. – Dobrze wie, że jeśli ucieknie, wytropię go i obedrę żywcem ze skóry.

      – Mmm, lisie futerko… – rozmarzył się Ramsa. – Przydałby się nowy szalik.

      Rin zwróciła spojrzenie ku miastu. Jak na truchło ludzkiego osiedla, Adlaga prezentowała widok dość nietypowy. Połowa zabudowań wyszła z wojny nietknięta; drugą bomby zrujnowały tak dokumentnie, że z poczerniałej trawy sterczały jedynie kikuty fundamentów. Dzieląca obie strefy granica była tak wyraźna, że gdzieniegdzie Rin wypatrzyła nawet przekroje budynków: w jednej połowie otwarte i zwęglone, a w drugiej, choć rozkołysane i jęczące pod naporem morskiego wiatru, wciąż trzymające pion.

      Trudno

Скачать книгу