Скачать книгу

nerwowo, parokrotnie przejeżdżając po nim dłonią. Złote bransoletki na lewym nadgarstku cicho dzwonią, odbijając się od siebie.

      – Do jutra – mówi, otwierając zamaszyście drzwi.

      – Do jutra – odpowiadam, po czym szybkim krokiem opuszczam ich dom.

      Jest taka bezbronna i niewinna, kiedy schodzi po schodach z werandy. Sunie szczupłą dłonią po drewnianej poręczy, jasny kucyk związany na czubku głowy podskakuje wesoło. Na ostatnim stopniu odwraca się i spogląda na dom. Przez jej błyszczące oczy przebijają setki myśli, mam wrażenie, że wyczuwa pod skórą zagrożenie, ale nie potrafi jeszcze go prawidłowo zidentyfikować. Coś jej nie pasuje. To coś jednak może być przecież wszystkim. Pewnie tak właśnie to sobie tłumaczy. Zwykłe złudzenie, które pryśnie, gdy zacznie tu przyjeżdżać regularnie. Dostanie dobre pieniądze, dzięki którym będzie mogła spełnić swoje marzenia, zrealizować bliższe i dalsze plany.

      Pieniądze w dzisiejszych czasach znaczą tak wiele… Ponoć nie dają szczęścia, ale myślę, że dotyczy to wyłącznie ludzi, którzy już je mają. Biedni ich pragną, bo przecież zawsze chcemy tego, czego nie możemy mieć. Julia na swoje nieszczęście jest biedna, dlatego łatwo wykorzystać jej chęć wzbogacenia się, podpiąć się pod to zgubne dążenie do szczęścia. Czy ona na to pozwoli? Jest ambitna, to widać. Prosta sylwetka, jędrne, zadbane ciało, szkic mięśni na szczupłych ramionach świadczący o tym, że praca fizyczna nie jest jej obca. Ładne imię, jeszcze ładniejsza dziewczyna. Pewnie myśli, że zdobyła posadę marzeń. A ja myślę, że w dzisiejszych czasach trzeba bardzo uważać na to, o czym się marzy.

      2

      W piątek rano przyjeżdżam do Borewskich równo o siódmej pięćdziesiąt pięć. Brama tym razem jest szeroko otwarta, znowu nie muszę korzystać ze srebrnego domofonu przytwierdzonego do szarego muru. Wchodząc po połyskujących schodach na werandę, wpatruję się w przykurzone lustro w drzwiach. Zastanawiam się, czy zacząć właśnie od niego. Z reguły tereny na zewnątrz zostawiam sobie na koniec, ale tym razem chcę rozpocząć właśnie tutaj. Jakbym się bała środka i chciała dać sobie jeszcze chwilę, żeby oswoić się z ich domem i z nimi…

      Naciskam dzwonek. Moich uszu, podobnie jak dzień wcześniej, dochodzi majestatyczne „ding-dong”. Tym razem jednak nikt mi nie otwiera, choć czekam dobrą minutę. Ponownie wciskam biały guzik otoczony złotą ramką. Znowu cisza. Maria mówiła wczoraj, że będzie na mnie czekać. Wyciągam z torebki telefon, wybieram jej numer. Wita mnie komunikat poczty głosowej. Zerkam przez okno, nie zauważam nikogo w widocznej przez nie kuchni ani w salonie, jednak dostrzegam w oddali otwarte drzwi tarasowe. Chwytam za klamkę. Gdy drzwi się otwierają, serce zaczyna łomotać mi w piersi. Z jednej strony nie chcę, żeby ktoś z domowników doszedł do wniosku, że się skradam, ale z drugiej – szkoda mi czasu. Szczytem głupoty byłoby w tej chwili wrócić do domu i za godzinę telefonicznie tłumaczyć się przed Borewską, dlaczego mnie nie ma. Miałam już kiedyś podobną sytuację. Może pani domu nie otwiera z prozaicznego powodu i zaraz wszystko się wyjaśni.

      – Pani Mario! – wołam, gdy tylko wchodzę do salonu. – Dzień dobry! – dodaję jeszcze głośniej.

      Idę w kierunku otwartych drzwi tarasowych. Poranny świergot ptaków wpływa przez nie do domu. Gruby słoneczny promień oświetla biały stolik kawowy na lwich nogach. Wtem drzwi od jednego z pokoi się otwierają. Wpadam w sidła bystrych niebieskich oczu patrzących na mnie nieufnie.

      – Jest w ogrodzie, przestań krzyczeć – mówi młody, szczupły mężczyzna z czarną czupryną.

      Od razu kojarzę, że to ich syn. Czasem rzucał mi „cześć”, gdy przyjeżdżałam do pana Antoniego. Dosłownie ciskał we mnie tym słowem, jakby niechętnie. Mimo wszystko zawsze widziałam po nim, że czeka, aż mu odpowiem. Wpatrywał się przy tym we mnie tak jak teraz: wymagająco, wyczekująco. Tym razem jednak się nie wita.

      – Dobrze, dziękuję – odpowiadam.

      – Proszę.

      Zamyka z impetem drzwi. Mam wrażenie, że w czymś mu przeszkodziłam. Spotkanie z nim tak czy inaczej trochę mnie uspokaja. Ktoś z domowników już mnie widział, tym samym moje wejście do ich domu zostało zaakceptowane.

      Wychodzę na taras wyłożony dużymi, białymi kaflami kontrastującymi z ciemną drewnianą barierką. Z tej strony budynku ogród nie jest tak wielki jak z przodu, ale i tak robi wrażenie. Z tyłu ciągnie się wysoki na parę metrów żywopłot, po bokach są metalowe siatki odgradzające podwórko od posesji sąsiadów. Nie ma tu dywanu z trawy, ale jest drobny, rudawy żwirek przepasany szerokimi szlakami rabat preriowych. Zauważam też kilka skupisk ozdobnej trawy. Wielobarwne byliny szumią na wietrze, w oddali wąski wodospad rozbija się o skalniak. Słyszałam, że w wyższych sferach coraz modniejsze są ogrody preriowe, ale pierwszy raz widzę taki na własne oczy. Z pewnością projektował go architekt krajobrazu. Nasadzenia stanowią spójną, przyjemną dla oka całość. Od frontu jest inaczej. Więcej zieleni, drzew i krzewów.

      Marię dostrzegam dopiero po chwili. Stoi ze szpadlem w dłoni w skupisku ostnic, niedaleko wodospadu. Za nią dostrzegam niewielki kopiec ziemi. Wciąż nieświadoma mojej obecności wbija w niego szpadel, potem przerzuca trochę ziemi w ostnice. Wygląda to tak, jakby chciała je przysypać. Gdy podchodzę bliżej, moim oczom ukazuje się wgłębienie w skupisku ostnic. Najwyraźniej ziemia pod nimi się zapadła. Maria próbuje chyba wyrównać tę długą i dość szeroką wklęsłość.

      – Dzień dobry – witam się.

      Spogląda na mnie, oddychając przez usta.

      – Już jesteś. Straciłam poczucie czasu – mówi, ocierając ręką krople potu perlące się na czole.

      Włosy ma złapane klamrą z tyłu, nogi i ręce zasłonięte długimi rękawami i nogawkami.

      – Dziś ma być upał, zaraz zacznie się tu patelnia, dlatego pomyślałam, że zajmę się tym skoro świt – wyjaśnia, wskazując głową na zapadlinę. – Wczoraj wieczorem osunęła się tu ziemia. Nie sądziłam, że to w ogóle jest możliwe, a jednak.

      Chyba rozpiera ją potrzeba wytłumaczenia się przede mną z tego, co robi. Wydaje się spieszyć, chce jak najszybciej uporać się z nowym problemem. Teraz, gdy stoję obok niej, mogę lepiej przyjrzeć się tej wklęsłości. Ma jakieś dwa metry długości i metr szerokości. Jej kształt jest dziwnie określony, jakby przykrywała coś prostokątnego.

      Przełykam ślinę.

      – Tam jest coś zakopane? – pytam.

      – Gdzie?

      – Tutaj. – Wskazuję dłonią na wnękę.

      – Tak.

      Znowu wbija łopatę w kopiec i zrzuca kolejną porcję ziemi na zapadlinę.

      – Co takiego? – drążę, czując coraz większy niepokój.

      – Suka – odpowiada wreszcie cicho.

      – Proszę?

      – Nasz pies, Kola, zdechła dziesięć lat temu. Zakopałam ją tutaj, w ogrodzie. Zawsze go lubiła.

      – Rozumiem.

      – Julio, wracaj do domu – mówi z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Ja się tym zajmę.

      – Dobrze. – Odruchowo robię krok do tyłu.

      Spoglądam jeszcze raz na pryzmę ziemi i dochodzę do wniosku, że na pewno jej nie starczy na to wgłębienie. Jest zbyt duże, przypomina zapadnięty grób, ale nie psa… prędzej człowieka. Szybko odrzucam od siebie tę irracjonalną myśl.

      Wracam do domu lekko oszołomiona spotkaniem z Marią w ogrodzie. Gdy poznałam ją wczoraj, nie wyglądała na kobietę, która ima się

Скачать книгу