Скачать книгу

westchnęła, a po chwili usłyszałam:

      – Kończę. Z tobą nie da się rozmawiać. Może faktycznie leć do tej Japonii i pogódź się z Radkiem, bo nie jesteś typem kobiety, która potrafi żyć bez mężczyzny.

      – Ja?!

      – A kto? Ja?

      – Żadnego godzenia z mojej strony nie będzie… – oznajmiłam.

      Ale mama już się rozłączyła i nie usłyszała, że dodałam: „…wyjazdu też nie”.

      Kiedy gasiłam papierosa, w przedpokoju zabrzmiał domofon.

      – Żarełko – usłyszałam, gdy wdusiłam przycisk.

      Nazwisko dostawcy czy żartowniś? – zastanawiałam się, przygładzając włosy, nim otworzyłam drzwi.

      – Yyh…! – stłumiłam krzyk, zasłaniając dłonią usta.

      Przede mną stał Gwidon: bandana, czarna skórzana kurtka, czarne spodnie, czarne wysokie buty.

      – Wzbudziłem zachwyt czy przerażenie?

      Zamiast odpowiedzieć, gapiłam się na skórzany plecak, który trzymał w ręce.

      – Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór – powiedział. – Przywiozłem obiad na prośbę pani mamy.

      Uśmiechnął się, ale ja nadal milczałam, patrząc teraz na jego szerokie ramiona. I nagle ogarnęła mnie złość na mamę za to, że stoję przed nim w rozciągniętym dresie, nieumalowana, z byle jak przygładzonymi włosami, i z tej złości, zamiast się przywitać albo tylko odwzajemnić uśmiech, zamknęłam mu drzwi przed nosem.

      Jak można coś takiego zrobić własnej córce, mamrotałam w myślach, wyszarpując z kieszeni komórkę.

      – Pani Ewelino? – rozległ się przytłumiony głos Gwidona. – Proszę otworzyć. Pani Ewelino?

      – Mamo! – wykrzyknęłam, gdy tylko odebrała. – Co ty wyprawiasz?! Nie mogłaś mnie uprzedzić?

      – Próbowałam, ale nie dałaś mi dojść do słowa.

      – Nieprawda! Nie mówiłaś, że wyślesz Gwidona z obiadem.

      – Chciałam powiedzieć, że właśnie jest w drodze do ciebie, ale mi przerwałaś. Bądź miła dla niego, on…

      – Stoi za drzwiami. Nie wpuściłam go do mieszkania.

      Mama jęknęła.

      – Kogo ja wychowałam. Jak można coś takiego zrobić własnej matce?

      – On stoi za drzwiami, nie ty.

      – Człowiek się nagotował, nawet ciasto upiekł, a moja córka…

      – Gwidon upiekł ciasto?

      – Karpatkę.

      Szlag. Jakie to niesprawiedliwe. Nie dość, że przystojny i dużo młodszy od mojej mamy, to jeszcze potrafi obiad ugotować i ciasto zrobić.

      – Ja nie lubię karpatki, specjalnie dla ciebie ją zrobił.

      – Dobrze, dobrze! Zaraz otworzę te cholerne drzwi!

      – Ewelina, zacznij pić herbatę z melisy.

      Czy ona się zmówiła z moją sąsiadką zazdrośnicą? Tamta też polecała mi melisę. Znachorki od siedmiu boleści!

      – Melisa działa uspokajająco…

      – Pa, mamo.

      Rozłączyłam się. Jednak zamiast otworzyć drzwi, najpierw spojrzałam w lustro. Niczego nie będę poprawiać, mruknęłam. Gwidon już widział to, czego widzieć nie powinien: bladą twarz, sińce pod oczami i fryzurę – mimo przygładzenia – „każdy włos w inną stronę”.

      Otworzyłam drzwi.

      – Yhh… – znowu stłumiłam krzyk.

      Przede mną stał pracownik pizzerii. W jednej ręce trzymał dwa płaskie kartony, drugą sięgał do przycisku dzwonka. Po Gwidonie ani śladu.

      Mógł się obrazić, ale obiad i ciasto powinien zostawić na wycieraczce, bo dla kogo jak nie dla mnie to wszystko przywiózł? – rozmawiałam ze sobą w myślach, niosąc kartony z pizzą do kuchni. Pokroiłam ją, zaparzyłam kawę, a potem poszłam zjeść do sypialni. Radek, oprócz palenia, zabronił mi także jedzenia i picia w łóżku, twierdząc, że mogę się zakrztusić. No to teraz sobie wynagrodzę te jego zakazy.

      „Nie chcę masażu! Nie, nie, nie” – powtarzałam, kręcąc głową, ale skośnooki mężczyzna w białym kimonie dotknął dłońmi mojej twarzy. „Nie!”– krzyknęłam. I się obudziłam. Z głową w kartonie z resztkami pizzy. W pokoju panował półmrok. Usiadłam na łóżku i znowu krzyknęłam. Z lustra toaletki oświetlonej światłem ulicznej latarni patrzyło na mnie czupiradło z umazaną twarzą, kawałkami pizzy na obydwu policzkach, w poplamionej bluzie od dresu. Odlepiłam ciasto z policzków, wstałam i wtedy dopiero poczułam, że mam spodnie mokre na tyłku. Zsikałam się na widok skośnookiego mężczyzny w moim śnie?

      – Aż strach pomyśleć, co bym zrobiła na jego widok na żywo – mamrotałam, obmacując nogawki. Szlag. Przecież to kawa. Oto skutki picia i jedzenia w łóżku. Całe szczęście, że po tej uczcie nie zapaliłam papierosa. Skremowałabym się, a Radek zostałby wdowcem. Nieutulonym w żalu?

      – Na pewno – mruknęłam ironicznie, wychodząc z sypialni, ale szybko zawróciłam po papierosy. Zapalę, żeby uspokoić nerwy; nie dość, że sama wymagałam gruntownego wyszorowania, to czekało mnie jeszcze wysprzątanie sypialni i szarpanina z pościelą. Kto wymyślił, żeby kupić kołdrę szeroką na dwa metry? Oczywiście, pan magister inżynier Klofta: „Wyjdzie taniej niż za dwie i będzie cieplej”. Tyle że w nocy, odwracając się na bok, ściągał ze mnie ten mój metr. Dusigrosz jeden, nawet na głupiej kołdrze oszczędzał.

      Postanowiłam, że zapalę sobie w salonie. Jestem sama, mogę palić wszędzie. I nareszcie nie będę słuchać gderania, że dym z papierosów może zabić. Odkrycie, że mąż od trzech lat kombinował, jak się pozbyć żony, też może zabić. Ale nie mnie.

      – Zacznę życie na światowym poziomie! – krzyknęłam, zapominając, że ściana oddzielająca mój salon od mieszkania sąsiadki zazdrośnicy jest tak samo cienka jak ta w kuchni. Jeśli zazdrośnica jest teraz u siebie, usłyszała mój krzyk.

      – Skończę w wariatkowie! – rozległ się jej uradowany głos.

      Już miałam odkrzyknąć: „Marzenia się spełniają!”, ale zrezygnowałam. Życie na światowym poziomie zobowiązuje do eleganckiego zachowania. Tym bardziej że po prababce pochodzącej z ziemiaństwa płynie we mnie błękitna krew. Wiem, że nie cała, ale przysłowiowa kropla też się liczy.

      Ostatecznie jednak doszłam do wniosku, że nie mogę zapalić w salonie, bo jestem cała umazana ketchupem, a to w połączeniu z mokrym od kawy dresem odbiega od wizerunku światowej kobiety. Kąpiel w wannie pełnej wody o zapachu sosny to jest to, czego teraz potrzebuję. I nareszcie Radek nie będzie jęczał w sypialni, gdy wejdę do niej pachnąca jak sosenka. Jak sosenka? Ale wymyśliłam. Jak dojrzała sosna.

      Moje zaróżowione po kąpieli pulchne ciało wygląda ponętnie, stwierdziłam, stojąc naga przed lustrem w łazience. Nawet fałdy tłuszczu na brzuchu też wyglądają ponętnie. A piersi? Dwie rozkwitłe różowe piwonie. Piwonie, bo twarde jak dynie to one już nie są. Ale Radek nie narzeka i nie wspomina tamtych czasów, kiedy całując moje piersi, mruczał; „Mmm, jakie jędrne”. Gdyby tylko zaczął narzekać,

Скачать книгу