ТОП просматриваемых книг сайта:
NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken Follett
Читать онлайн.Название NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ
Год выпуска 0
isbn 978-83-8215-227-2
Автор произведения Ken Follett
Издательство OSDW Azymut
– Łódź, karczma i kościół – powiedział Edgar z rosnącym podnieceniem. – Myślę, że Eadbald ma rację.
– Przekonajmy się – odparła matka. – Krzyknijcie.
Eadbald miał donośny głos. Przyłożył ręce do ust i chwilę później nad wodą poniósł się jego krzyk.
– Hej! Hej! Jest tam kto? Hej? Jest tam kto?
Czekali na odpowiedź.
Edgar zerknął w dół rzeki i zauważył, że nieco dalej woda rozdziela się i opływa wyspę długą na mniej więcej ćwierć mili. Wyspę porastał gęsty las, lecz pośród drzew zauważył coś, co wyglądało jak część kamiennej budowli. Zastanawiał się, co to może być.
– Krzyknij raz jeszcze – ponagliła Eadbalda matka.
Chłopak zrobił, co mu kazała.
Drzwi karczmy otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Wytężając wzrok, Edgar zauważył, że to dziewczyna, jakieś cztery, pięć lat młodsza od niego. Spojrzała ponad wodą na nowo przybyłych, nie odezwała się jednak. Niosąc drewniane wiadro, niespiesznie podeszła do brzegu. Wylała zawartość wiadra do rzeki, wypłukała je i wróciła do karczmy.
– Będziemy musieli przepłynąć na drugi brzeg – stwierdził Erman.
– Nie umiem pływać – odparła matka.
– Ta dziewczyna chce nam coś pokazać – odezwał się Edgar. – Chce, żebyśmy wiedzieli, że jest kimś ważnym, nie zwykłą niewolnicą. W końcu sprowadzi łódź, licząc na to, że okażemy jej wdzięczność.
Miał rację. Wkrótce dziewczyna znów wyszła z karczmy i takim samym niespiesznym krokiem jak wcześniej podeszła do zacumowanej łodzi. Odwiązała linę, wzięła wiosło, wsiadła do łódki i odepchnęła ją od brzegu. Zanurzając wiosło raz z jednej, raz z drugiej strony, wypłynęła na rzekę. Ruchy miała wyćwiczone, swobodne.
Edgar z zakłopotaniem przyglądał się łodzi. Był to wydrążony pień drzewa, niestabilny, choć widać było, że dziewczyna jest do tego przyzwyczajona.
Kiedy podpłynęła bliżej, przyjrzał się jej. Wyglądała zwyczajnie, była szatynką z krostowatą cerą; zauważył też, że jest pulchna, i po namyśle stwierdził, że wygląda na piętnaście lat.
Płynęła w ich stronę i w końcu wprawnie zatrzymała łódkę kilka jardów od południowego brzegu.
– Czego chcecie? – spytała.
– Co to za miejsce? – odpowiedziała jej pytaniem matka.
– Ludzie zwą je Dreng’s Ferry.
A więc tak wygląda nasz nowy dom, pomyślał Edgar.
– Ty jesteś Dreng? – zapytała matka.
– Mój ojciec. Ja jestem Cwenburg. – Zaciekawiona, spojrzała na chłopców. – A wy coście za jedni?
– Jesteśmy nowymi dzierżawcami farmy – odparła matka. – Przysłał nas tu biskup Shiring.
– Czyżby? – Jej słowa nie zrobiły na dziewczynie specjalnego wrażenia.
– Zabierzesz nas na drugi brzeg?
– Za ćwierć pensa od osoby i żadnego targowania.
Jedyną monetą dopuszczoną do obiegu przez króla był srebrny pens. Edgar wiedział – bo interesowały go takie rzeczy – że pens waży jedną dwudziestą uncji. W funcie było dwanaście uncji, był zatem wart dwieście czterdzieści pensów. Metal nie był czysty: trzydzieści siedem części z czterdziestu stanowiło srebro, a pozostałe miedź. Za pensa można było kupić pół tuzina kur albo ćwierć owcy. Chcąc zapłacić za tańsze rzeczy, trzeba było przeciąć pensa na dwie półpensówki albo na cztery ćwierćpensówki. Dokładny podział był powodem ciągłych awantur.
– Masz tu pensa – rzekła matka.
Cwenburg zignorowała monetę.
– Z psem jest was pięcioro – zauważyła.
– Pies przepłynie wpław.
– Niektóre psy nie potrafią pływać.
– W takim razie albo zostanie na brzegu i zdechnie z głodu, albo wskoczy do wody i utonie. – Matka była wyraźnie rozdrażniona. – Nie mam zamiaru za niego płacić.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, podpłynęła do brzegu i wzięła monetę.
Edgar pierwszy wsiadł do łodzi, uklęknął i chwycił za burty, żeby przestała się kołysać. Zauważył w wydrążonym pniu drobne pęknięcia i kałużę, która zebrała się na dnie.
– Skąd masz ten topór? – spytała go dziewczyna. – Wygląda na drogi.
– Zabrałem go wikingowi.
– Tak? I co on na to?
– Niewiele miał do powiedzenia, bo rozwaliłem mu nim głowę. – Mówiąc to, poczuł dziwną satysfakcję.
Kiedy już wszyscy siedzieli w łodzi, Cwenburg odepchnęła ją od brzegu. Brindle bez wahania wskoczyła do wody i popłynęła w ślad za łódką. Teraz, gdy nie stali w cieniu lasu, Edgar czuł na głowie ciepłe promienie słońca.
– Co jest na tej wyspie? – zwrócił się do dziewczyny.
– Klasztor żeński.
Pokiwał głową. To musiał być kamienny budynek, który dostrzegł pośród drzew.
– Żyją tam też trędowaci – dodała Cwenburg. – Mieszkają w szałasach zrobionych z gałęzi. Zakonnice dają im jeść. Nazywamy to miejsce Wyspą Trędowatych.
Edgar zadrżał. Zastanawiał się, jak to możliwe, że zakonnice przeżyły. Ludzie mówili, że jeśli dotkniesz trędowatego, możesz zachorować, choć sam nie znał nikogo, kto by to zrobił.
Gdy dobili do północnego brzegu, pomógł matce wyjść z łodzi. W nos uderzyła go silna woń fermentującego piwa.
– Ktoś tu warzy piwo – zauważył.
– Moja matka robi pyszne – odparła Cwenburg. – Powinniście wstąpić do nas i się odświeżyć.
– Nie, dziękujemy – odrzekła pospiesznie matka.
Dziewczyna nie dawała za wygraną.
– Może zamieszkacie u nas do czasu, aż nie naprawicie zabudowań na farmie. Ojciec da wam śniadanie i kolację za pół pensa. To tanio.
– To znaczy, że budynki w gospodarstwie są w złym stanie? – zapytała matka.
– Kiedy ostatnio przechodziłam w pobliżu, w dachu domu były dziury.
– A stodoła?
– Chyba raczej chlew – prychnęła dziewczyna.
Edgar ściągnął brwi. Nie brzmiało to dobrze. Ale mieli przecież trzydzieści akrów; na pewno jakoś sobie poradzą.
– Zobaczymy – rzuciła matka. – W którym domu mieszka dziekan?
– Degbert Baldhead? To mój wuj – oznajmiła dziewczyna. – W tym dużym obok kościoła. Wszyscy duchowni mieszkają razem.
–