ТОП просматриваемых книг сайта:
Kajś. Zbigniew Rokita
Читать онлайн.Название Kajś
Год выпуска 0
isbn 9788381911054
Автор произведения Zbigniew Rokita
Жанр Языкознание
Серия Sulina
Издательство PDW
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Marek Maruszak / Forum
Copyright © by Zbigniew Rokita, 2020
Opieka redakcyjna i wybór zdjęć Przemysław Pełka
Redakcja Anna Mirkowska
Korekta Magdalena Jakubowska, Sylwia Paszyna
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Mapy Piotr Urbański
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-105-4
Dla Marii Błażejowskiej
Dla Martyny Słowik
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1
Moi przodkowie użyźniali sobą dzieje. Dzieje się na nich pasły i rosły tłuste i obłe.
Gdyby nie oni, nigdy nie powstałyby malownicze opowieści z dawnych diariuszy: o wojnach, które zbierały krwawe żniwo, o zarazach, które pustoszyły śląskie ziemie, o trupach, które ścieliły się gęsto. Kronikarze czasem byli łaskawi i zauważali istnienie mojej rodzinnej Ostropy, czasem znikaliśmy im z pola widzenia na długi czas. A gdy już na krótką chwilę zatrzymywali na nas wzrok, okazywali się surowi. Jak gdyby nie rozumieli, że to z tej od niechcenia rzuconej garści słów będziemy musieli ulepić sobie dzieje. Nie rozumiał tego pisarz Anton Oskar Klaußmann, który po pół wieku nieobecności na Śląsku, w drodze do pobliskiego Gleiwitz w 1911 roku przejeżdżał przez Ostropę. Klaußmann zlitował się nad nami, zauważył i łaskawie rzucił ochłap, jedno zdanie: „Ostropa ciągle paskudnie cuchnie, prawdę mówiąc, znacznie obrzydliwiej”. Tylko tyle zanotował. Może lepiej, gdyby już nas zmilczał.
Zbigniew Kadłubek nazwał Ślązaków osiadłymi nomadami: tkwią w jednym miejscu od tysiąca lat, zmieniają się tylko kraje, w których przychodzi im tkwić. Tak też było z naszą Ostropą. Nie mogłem wyzbyć się poczucia, że wszystkie te ostropskie Hajoki, Rzepki, Kowole, Foity, Magiery, Jondy i Dylongi zbiły się na setki lat w jedną chłopską kupę, żeby przeczekać do współczesności, aż będzie można nosić własne imiona, mieć osobne twarze, przeżywać swoje życia. Dopiero kilka pokoleń temu zaczęli powoli wypełzać z tego rojowiska.
Moim pierwszym śląskim przodkiem, który miał imię i nazwisko, był, odkąd pamiętam, prapradziadek Urban Kieslich, stolarz z domku na urokliwej Kirchstrasse. Zawsze był dla mnie człowiekiem, który zginął na swoim podwórku od odłamka bomby. Tyle się w rodzinie zapamiętało.
Mijały lata, a rodzinna opowieść – bądź raczej to, co działo się z nią w mojej głowie, sam już nie pamiętam – roiła się coraz ciekawsza: najpierw miała to być ostatnia bomba zrzucona na Ostropę, później prapradziadek awansował nawet na ostatnią ofiarę wojny w ogóle. Gdy byłem nastolatkiem, nie zastanawiałem się nawet, o którą wojnę chodzi. Snułem opowieści, w które święcie wierzyłem. Rozpowiadałem na przykład, że u nas na piętrze podczas II wojny światowej najpierw Niemcy, a później Sowieci prowadzili dom publiczny, a na poddaszu mieszkały burdelmamy, kolejno nazistowska i radziecka…
Prapradziadek Urban długo nie budził we mnie szczególnych emocji. Łaskawie wygospodarowałem dla niego mały chlewik w mojej pamięci i pozwoliłem mu się tam schować przed zapomnieniem. Mogłem przez to przy okazji trochę urozmaicić samego siebie. To przykre, ale służył mi za poręczną anegdotę, choć miał należeć do pierwszego pokolenia ostropian, którzy będą zapamiętani jako oddzielne byty.
Długo nie miało to jednak dla mnie większego znaczenia. Atrakcyjniejsza wydawała mi się opowieść o lwowskiej części rodziny, w swojej wyjątkowości całkiem typowa. Ona – praprababka Karolina Próchnicka, gospodyni domowa, on – prapradziadek Józef Próchnicki, chemik z Politechniki Lwowskiej, po przyjeździe w 1945 roku do Gleiwitz, właśnie aranżowanego na Gliwice, pracował na nowo utworzonej Politechnice Śląskiej. Zajęli wspaniały dom z wielkim ogrodem, w którym bawiłem się jako dziecko.
Długo nie zwracałem uwagi na powtarzane w rodzinie słowo „zajęli”. W pacholęctwie słuchałem, że tu kogoś w czterdziestym piątym z domu wyrzucali, a tu ktoś w czterdziestym piątym jakiś dom zajmował. Te opowieści były dla mnie przezroczyste, nie rozumiałem, że wypędzani musieli mieć swoich wypędzających, a wypędzający wypędzanych. A nawet gdybym to rozumiał, nie pojąłbym, że owi zajmujący domy lwowiacy sami byli wypędzonymi. Nie pojmowałem, że jedni moi dziadkowie siedzący na rodzinnych geburstagach byli dziećmi zwycięzców wojny, drudzy – przegranych. Przynajmniej teoretycznie.
Prapradziadkowie Józef i Karolina Próchniccy mieli pięciu synów o skrzydlatych imionach Kazimierz, Władysław, Roman, Edward i Franciszek. Lwowskie łobuzy, trzech z nich było bokserami. Ponoć Kazimierz został nawet najlepszym pięściarzem w kraju i jeździł na turnieje do Związku Radzieckiego. Do czasu, gdy uderzył o treningowego kozła i wyzionął ducha.
Mój pradziadek Franciszek był najstarszy. Żył długo, umarł parę lat temu, tuż przed dziewięćdziesiątką. Był niespokojnym duchem, a przy tym eleganckim, pięknym mężczyzną. Mieszkał niedaleko nas, ale widziałem go w przelocie może kilka razy, nigdy dłużej nie rozmawialiśmy. Nie stanowiło to dla mnie jednak problemu, bo potrzebowałem mitycznego przodka, a nie pradziadka z krwi i kości. Chodziłem do ogólniaka, wierciłem się, szukałem odpowiedzi na te same pytania co wszyscy, ale miałem do dyspozycji gotową tożsamość, w którą mogłem wskoczyć i wygodnie się w niej umościć. Inteligencka rodzina z Kresów. To dla poszukującego gówniarza los wygrany na loterii. Miałem jeszcze w zanadrzu korzenie góralskie, kongresówkowe i podkarpackie, poparte nawet kilkoma opowieściami. Był tam jakiś powstaniec styczniowy, żołnierz austrowęgierski, majątek przegrany w karty, ale nic we mnie nie drgało, gdy o tym słuchałem.
To prawda, o lwowskich przodkach też nie wiedziałem zbyt wiele, ale te kilka ułamków wystarczało, bo resztę wchłaniałem z otoczenia przez osmozę. Tożsamość lwowska, ten cały kresymentalizm, to była tożsamość pierońsko prosta, z gotową instrukcją obsługi. Używać jej uczono mnie w filmach, w książkach, w szkole pisałem kartkówki z Kresów, które tłumaczyli mi Mickiewicz, Miłosz, Sienkiewicz, a nikt nie opowiadał mi przecież najbliższego Górnego Śląska. Przedwojenny Lwów był dla mnie czymś namacalnym, oglądałem go na fotografiach, a zdjęć starych Gliwic nie znałem.
Aż do dorosłości podświadomie dzieliłem przeszłość mojej śląskiej rodziny na złożone z kilku apokryfów czasy niemieckie przed 1945 rokiem i najzupełniej realne polskie powojnie. Czułem, że to, co działo się tu „za Niemca”, było zmyśleniem. Nie wierzyłem w historię Gliwic. Nic nie wskazywało na to, by w mojej dzielnicy mógł istnieć kiedyś świat tak odmienny od tego, który znałem. Cesarstwa – myślałem – mogą być w Persji czy Bizancjum, ale nie tu, nie nad rzeczką Ostropką. Trzecia Rzesza nie miała prawa wydarzać się przed domem Friedków ani na polu za Jondami. Na Górnym Śląsku miałem poczucie, że czasy, które przeżyli moi wciąż żyjący sąsiedzi, nigdy