Скачать книгу

po śniadaniu obudziło go porykiwanie krów głodnych i nie wydojonych i piekłowanie Jagustynki, która zaspawszy jak i drudzy, krzykiem nadrabiała przy obrządzaniu gospodarstwa.

      Dopiero kiej coś niecoś zepchnęła roboty, zajrzała do Kuby.

      – Dopomóżcie, poredźcie – prosił cicho.

      – A to się ożeń z młódką, a wnet się wylekujesz! – zaczęła wesoło, ale skoro się przyjrzała jego twarzy sinej i obrzękłej, spoważniała prędko. – Księdza ci więcej potrzeba niźli dochtora! Cóż ja ci poredzę? Co? Zamówiłabym, okadziła, a bo to pomoże?… Widzi mi się, żeś ty już chory na śmierć, na czystą śmierć…

      – Zamrę?

      – W boskiej to mocy, ale widzi mi się, że Kostusi z pazurów się nie wypsniesz.

      – Zamrę, powiadacie?…

      – Po dobrodzieja by ano posłać, co?

      – Dobrodzieja! – wykrzyknął zdumiony. – Dobrodzieja przywieść tutaj, do stajni, do mnie?… Co wama po głowie chodzi?

      – A cóż to? Z cukru jest i rozpuści się w tym łajnie końskim? Ksiądz jest od tego, by gdzie go do chorego proszą, szedł.

      – Jezus! A miałbym to śmiałość, w ten gnój, do mnie?…

      – Głupiś jak ten baran! – cisnęła ramionami i poszła.

      – Sama głupia, ani wie, co powiada… – mruknął oburzony srodze, opadł ciężko na barłóg i długo jeszcze rozmyślał. – Zachciało się babie… hale, dobrodziej kochany po pokojach se chodzi… z książek poczytuje… z Panem Bogiem rozmawia… i do mnie by go wołać?… te kobiety to ino aby ozorem mleć… głupia…

      I tak już pozostał sam, bo jakby o nim zapomnieli.

      Witek czasami naglądał, aby koniom przysypać obroku, napoić, to i jemu podawał wody, i wnet znikał, leciał na wesele, które znowu zaczęło się zbierać u Dominikowej na przenosiny, a czasami Józka wpadała z krzykiem, wtykała mu kawałek placka, nagadała, natrzepała, nawiała stajnię wrzaskiem, aż kury gdakały z przestrachu na płotach, i uciekała spieszno.

      Juści, miała po co, bo tam się już zabawiali niezgorzej, muzyka huczała przez ściany i krzyki szły wesołe a śpiewania.

      A Kuba leżał cicho, bo jakoś z rzadka chwytały go bolenia, więc ino nasłuchiwał i rozeznawał, jak się tam zabawiają, a pogadywał z Łapą, któren nie opuścił go ani na chwilę, i pojadali se społecznie Józiny placek; albo cmokał na konie i przemawiał do nich. Rżały radośnie i odwracały od żłobów łby, a nawet źróbka urwała się z uździenicy i przychodziła do wyrka baraszkować i tulić wilgotne a cieple chrapy do jego twarzy.

      – Schudłaś, biedoto, schudłaś! – Głaskał ją czule i całował po rozdętych nozdrzach. – Nie bój się, wyzdrowieję rychło, to wnet ci boki podkrzepię, choćby i czystym owsem…

      Milknął wnet i patrzył bezmyślnie w poczerniałe sęki, z których sączyły się na ściany żywiczne strugi, niby łzy krwawe i zastygłe…

      Słoneczny a przybladły dzień zaglądał przez szpary cichymi oczyma, drzwiami zaś wywartymi buchał szeroki potok jasności skrzącej, migotliwej, jako złote pajęczyny po ścierniskach, w których trzepały się muchy z sennym, omdlałym brzękiem.

      Godziny przechodziły za godzinami i wlekły się wolno, jak te dziady ślepe i kulawe, po srogich piaskach idące z utrudzeniem a w cichości, albo jako ten kamień, co pada w topiel i leci, przepada, ginie, a nawet go oczy człowiecze nie chycą.

      Ino czasem wróble rozświegotane wrzaskliwą bandą wpadały do stajni i zuchwale rzucały się na żłoby…

      – Jakie to zmyślne juchy! – szeptał. – Takiemu ptaszkowi, a Pan Jezus rozum daje, że wie, gdzie pożywienie znaleźć. Cicho, Łapa, niech się pożywią i wspomogą biedoty, bo i na nich zima przyjdzie. – Przyciszał, bo pies skoczył wypędzać rabusiów.

      Świnie zaczęły kwiczeć w podwórzu i cochać się75 o węgły76, aż stajnia drgała, a potem jęły wtykać w drzwi długie, obłocone ryje i pokwikiwać.

      – Wypędź, Łapa! Dziadaki jedne, wszystkiego im zawżdy mało!

      Po nich kury zakrzekorzyły przed progiem, a wielki, czerwony kogut ostrożnie zaglądał, cofał się, bił skrzydłami i krzykał, aż zuchwale wskoczył za próg, do kobiałki pełnej obroku, a za nim reszta, ale nie zdążyły się jeszcze najeść, bo wnet nadciągnęły rozgęganą gromadą gęsi, z sykiem migotały w progu czerwone dzioby i chwiały się białe, powyciągane szyje.

      – Wygoń, piesku, wygoń! Swarzą się juchy kiej te baby!

      Juści, że wnet się rozległ wrzask, pisk, łomotanie skrzydeł i pióra poleciały kieby z rozprutej pierzyny, bo Łapa nie żałował sobie uciechy; powrócił zziajany, z wywieszonym ozorem i skomlał radośnie.

      – Cicho no!

      Od domu rozlatywały się gniewne głosy Jagustynki, bieganina i trzaski sprzętów, przewlekanych z izby do izby.

      – Gotują się do przenosin!

      Drogą ktoś niektoś przejeżdżał, ale z rzadka, a teraz zasie człapał się z piskiem wóz jakiś; Kuba rozeznawał pilnie.

      – Kłębów wóz, w jednego konia i drabinami, pewnie po ściółkę do lasu. Juści, oś w przodku wytarta i bez to się piast przyciera i skrzypi.

      Po drogach wciąż snuły się odgłosy kroków, rozmowy, głosy leciały i drgały ledwie dosłyszane, ledwie odczute brzmienia, ale je chwytał w lot i rozpoznawał.

      – Stary Pietras do karczmy idzie – mruczał. – Walentowa wykrzykuje… pewnie gąski czyje przeszły na jej stronę… Piekielnica nie baba! Kozłowa widzi mi się… juści… bieży i krzyczy… juści ona!… Pietrek Rafałów… rajcuje jucha, jakby miał kluski w gębie… księża kobyła po wodę jedzie, tak… postaje… zawadza kołami… jeszcze se kiedy kulasy połamie…

      I tak se z wolna rozpoznawał wszystko i myślami, i tym widzeniem czującym po wsi chodził, kłopotał się, zabiegał, turbował i żył życiem wsi całej, że ledwie spostrzegł, jak dzień przechodził z wolna; ściany przygasły, drzwi zbladły i stajnia mroczeć poczęła.

      Już pod sam wieczór przyszedł Jambroży, nie wytrzeźwiony do cna, bo się jeszcze potaczał i mówił tak prędko, że trudno było rozebrać.

      – Nogeś pono wykręcił?

      – A obaczcie i poredźcie.

      W milczeniu odwijał szmaty przekrwione, zeschłe i tak przywarte do nogi, że Kuba zaczął krzyczeć wniebogłosy.

      – I panna przy rodach tak nie kwiczy! – mruknął urągliwie.

      – Kiej boli!… A dyć nie szarpcie! Jezus! – wył prawie.

      – A to cię uszlachtowali! Pies ci łydkę wyżarł czy co? – wykrzyknął zdumiony, bo łydka była poszarpana, zaropiała, noga spuchła jak konew.

      – To… ino nie powiadajcie nikomu… borowy me postrzelił… ino…

      – Prawda… śruciny siedzą pod skórą kiej mak… z daleka do cię wygarnął? Ho, ho! Kulas widzi mi się na nic już… kosteczki chroboczą ano… Czemuś to zaraz mnie nie wołał?

      – Bojałem się… jakby się dowiedziały, na zajączka wyszedłem… ustrzeliłem…

Скачать книгу


<p>75</p>

cochać się – czochrać, drapać, ocierać. [przypis edytorski]

<p>76</p>

węgieł – narożnik. [przypis edytorski]