Скачать книгу

ani dłoni twej…

      – Da ci je Bóg, gdy będzie potrzeba – przemówił król – nie miecz wojuje, ani ludzka dłoń, ale wola i opieka Boża. Spełni się wszystko, jak on postanowił. Ty, ty kleić i spajać musisz, co rozerwały wieki, żelazną wiązać obręczą… miłością ożenić, prawem zjednać…

      Ostatnie słowa wyrzekł gorąco i znużony nagle mówić poprzestał. Zdala ujrzał stojącą z głową zwieszoną królowę.

      Wpatrzył się w jej postać smutną i wejrzeniem żegnali się długo.

      Jadwiga stała chwilę, i milczeniem króla odprawiona, odeszła. On mówę odzyskiwał tylko dla syna.

      – Bóg z tobą – rzekł – on dla mnie czynił cuda, on przezemnie słabego i małego stworzył znów królestwo, które do potęgi wielkiej urośnie…

      Dziś ta stara szata królewska poszarpana na skrajach, zszywać ją trzeba, odbierać obcięte kawały, wojować, na straży stać i łatać, aż płaszcz z niej będzie pański… Bóg wielki tworzy z niczego i przez małych.

      Po krótkiem milczeniu szepnął cicho.

      – Błogosławię!

      Głos zamierać się zdawał, oczy się przymykały. W tem wpośród ciszy szelest dał się słyszeć, naprzód niewyraźny, stłumione mowy kilku ludzi, sprzeczkę jakąś u progów.

      Łoktek oczy otworzył niespokojne, królewicz powstał. Niepojętem to było, by w ostatniej godzinie pokoju pana umierającego nie poszanowano.

      Spór coraz dobitniej dawał się rozpoznać w pomięszanych głosach, na ostatek błagające, płaczliwe doleciały wyrazy.

      – Puśćcie mnie, puśćcie mnie, jam najstarszy jego sługa.

      Poruszył się Łoktek niespokojnie i oczy jego synowi znak dały, aby drzwi nie zamykano proszącemu.

      Nim Kaźmirz miał czas spełnić rozkazanie ojcowskie, zwolna odchyliły się podwoje i w nich dziwna ukazała się postać.

      Był to starzec zgarbiony z długą za pas, zrzedłą brodą siwą i czaszką wyłysiałą, na której lśniącej skórze mnogie szramy widać było… Odziany suknią tercyarską dzieci Franciszka świętego, zgrzybiały człek nie mógł już iść o swej sile… Dwóch chłopaków ubogo odzianych, na których ramionach się opierał, wiodło go pod ręce. Twarz z oczyma zakrwawionymi pomarszczona, biała, miała wyraz niepokoju i zarazem radości… Ręce trzymał złożone, jakby szedł do ołtarza.

      – Król mój! pan mój! – wołał głosem drżącym – puszczajcie mnie do niego… Niech pożegnam pana mego!

      Z ust Łoktka wyrwało się:

      – Jarosz… Jarosz… pójdź tu! do mnie, stary.

      Potoczył się powołany do łoża, cały drżąc z radości i dopadłszy do nóg króla, płacząc ściskać je począł.

      – Król mój! pan mój! a mnie do ojca mego puszczać nie chcieli – wołał. – A myśmy razem dziećmi biegali, a jam z nim był i w bojach, i na tułactwie, i w Rzymie, i po jaskiniach, i na pobojowiskach, i na noclegach, i w niewoli, i wszędzie…

      Królowi oczy drżały i pod osłoną poruszał rękami, których dobyć nie miał siły.

      – Ty idziesz – mówił płaczliwie Jarosz, klęknąwszy u łoża – weźmijże mnie z sobą, życie już cięży. Za grzechy pokutę sprawiłem, oczy zagasły, ręce obezwładniały… Weźmij mnie z sobą, jakeś brał dawniej…

      Z drugiej komnaty wybiegli wszyscy i ksiądz Wacław pierwszy chciał starego odciągnąć sługę, lecz król dał znak, Jarosz pozostał u nóg jego.

      – Kiedy Tobie, panie mój, Bóg zesłał wyzwolenia godzinę, może i mnie w miłosierdziu swem zabierzesz z sobą. Jabym się u stóp twych położył, jako legałem po lasach, gdyśmy sami byli, biedni, głodni, a ścigani.

      Twarz królewska ożywiła się temi wspomnieniami, nie mówił, ale się na niej rysowało rozrzewnienie pogodne.

      Jarosz ledwie odetchnąwszy ciągnął dalej.

      – Król mój, pan mój! a mnie do niego puszczać nie chcieli. Jamże powinien tu był być w godzinę śmierci, bom w życiu wiernym był towarzyszem.

      Łkanie mu przerywało.

      – Nie zlękniemy się śmierci, widzieliśmy ją nieraz – mówił spokojniej. – Spocząć czas!

      Kończył te słowa Jarosz, gdy król dobył głosu z piersi.

      – Ojcze Heliaszu! – zawołał – Heliasz!

      Mnich, który się spodziewał być powołanym, stał już blizko i przysunął się do łoża samego, krzyż podnosząc w ręku.

      Kaźmirz usunął się nieco, Jarosz milczał i modlił się.

      Wśród ciszy zabrzmiała uroczysta kapłana modlitwa. Była to ta ostatnia, którą żywi przeprowadzają duszę ku lepszym ulatującą światom.

      Oddech umierającego stał się nagle żywszym i cięższym, w piersiach wyraźniej odzywało się chrząszczenie, pot występował na czoło. Śmierć, która się oddalać zdawała, wracała po swoją ofiarę.

      Z drugiej strony łoża stojący kanonik Wacław wejrzeniem i ruchami dawał poznać, iż stanowcza chwila nadeszła.

      Głowa króla głębiej w pościel i niżej opadała na piersi. Wysiłek jakiś poruszał całym ciałem, które okrycia podnosiło i ściągało na przemiany.

      Królowa klęczała przy mężu, tuż obok starego Jarosza.

      Głos mnicha coraz wyraźniej, coraz mocniej podnosząc się, aby stępiałego już doszedł ucha, rozbrzmiewał po całej sali.

      Oczekujący w sąsiednich komnatach, usłyszawszy go, zjawili się na progu gromadnie. Byli to ludzie poważni, w szatach ciemnych, smutnego a zadumanego oblicza. Oko ich na przemiany to szukało łoża, na którem spoczywał umierający, to pochylonej młodego królewicza głowy.

      Niespokojni szeptali po cichu, Jarosz opadłszy ku ziemi, z głową na piersi zwieszoną, bezsilny zdawał się razem z królem swym dogorywać.

      Kapłan w głos już, z zapałem odmawiał resztę modlitwy.

      Poklękli wszyscy. Królowa twarz spłakaną zanurzyła w pościeli i łkała z bólu.

      Raz jeszcze podniosła się twarz starca, powieki odsłoniły oczy zbladłe, westchnął ciężko.

      Westchnienie to odbiło się w piersi Jarosza, którego chłopcy utrzymać nie mogli, potoczył się na ziemię.

      Lekki okrzyk stłumiony wyrwał się z ust królowej.

      Zrana już na łożu w tej samej sali rozpostartem szeroko spoczywały Łoktka zwłoki, przyodziane do grobu, w hełmie na skroni z koroną, pasem objęte, z mieczem wiernym u boku, z berłem w dłoni, w spiczastem obówiu ze złoconemi ostrogami, z twarzą wypogodzoną, jaką mu dał zgon.

      Do koła stali posiwiali jego towarzysze broni ostatni najmłodsi, a najstarszy z młodości czasów sługa leżał w kaplicy u Franciszkanów, w tercyarskiej sukni, czekając też pogrzebu. Rycerze spoglądali na wyciągnionego konaniem, drobnych zawsze rozmiarów, człowieczka tego, którego żelazny miecz, nieruchomy teraz, wyciosał królestwo wielkie.

      Patrzyli i milczeli.

      Podwórza zalegały ciche tłumy. Smutek był na twarzach wszystkich.

      W przedsieni, na marcowego wiatru zimnym przewiewie, nie czując go, poopierani o słupy, nieruchomi, jak posągi, stali u wnijścia, Trepka Jerzy, który królewiczowi towarzyszył nieodstępnie w latach ostatnich; poważny Jaśko z Melsztyna, którego król synowi do rady naznaczył, Mikołaj Wierzynek rajca krakowski, starego i

Скачать книгу