ТОП просматриваемых книг сайта:
Hrabia Monte Christo. Александр Дюма
Читать онлайн.Название Hrabia Monte Christo
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Александр Дюма
Издательство Public Domain
– Co znaczy, że gdybym nie był kapitanem… – rzekł Dantès z uśmiechem, który źle skrywał jego niepokój.
– No, no! – mruknął znacząco Caderousse.
– Ale co tam! – rzekł Edmund. – Dajmy temu spokój; mam lepsze wyobrażenie o kobietach w ogóle, a o Mercedes w szczególności i jestem przekonany, że czy byłbym kapitanem, czy nie, ona dochowałaby mi słowa.
– Tym lepiej – przytaknął Caderousse. – Zaufanie to ważna rzecz, zwłaszcza gdy kto chce się żenić. Co mi zresztą do tego; ale posłuchaj, chłopcze, nie trać czasu, idź do niej natychmiast, zawiadomić o swoim powrocie i nadziejach.
– Już idę – rzekł Edmund.
Uścisnął ojca, kiwnięciem głowy pożegnał Caderousse'a i wyszedł.
Caderousse zatrzymał się jeszcze przez chwilę, a pożegnawszy się ze starym Dantèsem, udał się na spotkanie z Danglarsem, który czekał nań na rogu ulicy Senac.
– I co? Widziałeś go? – zagadnął Danglars.
– Właśnie się rozstaliśmy – odrzekł Caderousse.
– Mówił ci coś o tym, że zamierza zostać kapitanem?
– Mówi o tym, jakby już było po wszystkim.
– Cierpliwości, chłopcze! – rzekł Danglars. – Myślę, że się trochę za szybko wyrywa.
– Diabli go wiedzą, zdaje się, że mu to przyrzekł pan Morrel.
– I pewnie jest bardzo radosny?
– Powiedz raczej: bezczelny. Wyobraź sobie, że mi ofiarował swoją pomoc, jakby był jakąś wielką figurą. I chciał mi pieniędzy pożyczyć, niczym bogaty bankier.
– Nie przyjąłeś, naturalnie.
– Ma się rozumieć, chociaż właściwie mogłem je przyjąć, zważywszy, że ja pierwszy dałem mu parę sztuk srebra, którymi zaczął obracać. Ale teraz imć pan Dantès nie będzie już nikogo potrzebował, zostanie kapitanem.
– Ba! – obruszył się Danglars. – Jeszcze nim nie jest.
– Słowo daję, lepiej by było, żeby nie został – rzekł Caderousse – bo potem to nie da się do niego nawet przystąpić.
– Jeśli tylko zechcemy – szepnął Danglars – zostanie tym, czym jest dzisiaj, a może nawet i to straci.
– Co ty opowiadasz?
– Nic, ot, tak sam do siebie coś mówiłem. A kocha się ciągle w tej swojej Katalonce?
– Szalenie! Właśnie do niej poszedł. Ale, jeśli się nie mylę, napyta sobie przez to biedy.
– Mów jaśniej.
– A po co?
– To ważniejsze, niż myślisz. Wszak nie lubisz Dantèsa, co?
– Nie cierpię zarozumialców!
– Więc właśnie, powiedz mi, co wiesz o tej jego Katalonce.
– Nie znam żadnych szczegółów, ale to, co widziałem, upoważnia mnie do podejrzeń, że naszego przyszłego kapitana może spotkać jakaś przykrość na drodze do Vieilles-Infirmeries.
– Cóżeś widział? Mów prędko.
– Widziałem na przykład, że ile razy Mercedes wychodzi do miasta, towarzyszy jej zawsze jakiś Katalończyk, chłopisko jak byk, czarnooki, ogorzały od słońca, ciemnowłosy i mocno w niej rozkochany, a ona nazywa go kuzynem.
– Ach, doprawdy! I jak sądzisz, umizga się do niej ten kuzynek?
– Tak mi się zdaje. Bo cóż by robił dwudziestojednoletni chłopak, łażąc za dziewczyną siedemnastoletnią i do tego ładną?
– I powiadasz, że Dantès poszedł do Katalończyków?
– Wyszedł z domu tuż przede mną.
– Pójdźmy w tamtą stronę, posiedzimy sobie trochę w karczmie u Pamfila, poczekamy przy szklaneczce malagi i zobaczymy, co się dalej stanie.
– A któż nam o tym powie?
– Dantès będzie tamtędy wracał; zrozumiemy zaraz z jego miny, co się tam dzieje.
– Chodźmy więc – rzekł Caderousse – ale ty stawiasz?
– Oczywiście – odpowiedział Danglars.
I udali się szybko na miejsce, o którym wspominali. Przyszedłszy do karczmy, kazali sobie podać butelkę wina i dwie szklanki. Ojczulek Pamfil widział, jak niespełna 10 minut wcześniej przechodził tamtędy Dantès. Nie ulegało wątpliwości, że Dantès jest u Katalończyków; nasi bohaterowie zasiedli zatem w altanie, pod dachem z rozwijających się listków platanów i sykomorów; wśród gałęzi drzew stado radosnych ptasząt śpiewało hymn na cześć jednego z pierwszych dni nadchodzącej wiosny.
3. Katalończycy
O sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele, popijając musującą malagę, wytężali czujnie wzrok i słuch, schowana za nagim wzgórzem, smaganym przez słońce i podmuchy mistrala, leżała katalońska wioseczka.
W czasie, którego tu nie możemy dokładnie oznaczyć, tajemnicza jakaś kompania wyruszyła z Hiszpanii, wylądowała na tym wąskim pasemku ziemi i pozostała tu po dziś dzień. Nie wiadomo, skąd przybywali ci ludzie ani jakim językiem mówili. Jeden z ich naczelników, znający język prowansalski, uprosił marsylską gminę, aby oddała im ten nagi, jałowy przylądek, na którego brzeg, niczym starożytni żeglarze wyciągnęli swoje łodzie. Przychylono się do jego prośby i w trzy miesiące później wokół dwunastu czy piętnastu łodzi, które przywiozły tu tych nomadów morskich, powstała niewielka osada.
Ową wioskę, zbudowaną w dziwaczny i malowniczy zarazem sposób, w stylu na pół hiszpańskim, na pół mauretańskim, po dziś dzień zamieszkują potomkowie tych pierwszych osadników i mówią językiem swoich ojców. Od trzech czy czterech wieków wierni są temu małemu przylądkowi, gdzie uwili swe gniazda jak gromada morskich ptaków, nie mieszając się do spraw ludności marsylskiej, żeniąc się między sobą tylko i przechowując obyczaje i ubiór narodowy tak samo, jak zachowali ojczysty język.
Zaprowadźmy czytelnika, idąc wzdłuż jedynej uliczki w wiosce, do jednego z tych domów, barwionych promieniami słońca na ów piękny odcień uschłych liści, właściwy dla budynków w tych okolicach, a wewnątrz bielonych wapnem; poza owym białym tynkiem nie masz innej ozdoby w hiszpańskich dworkach.
Wewnątrz wsparta o ścianę stała piękna młoda dziewczyna, o czarnych włosach i aksamitnych oczach gazeli, i mięła w palcach wysmukłych jak u antycznego posągu drobniuchną gałązkę wrzosu, zrywając z niej kwiatuszki, których szczątki sypały się na ziemię; ręce jej obnażone po łokcie, opalone, lecz foremne jak u Wenus z Arles, drżały z niecierpliwości. Wąską stopą o wysokim podbiciu tupała tak, że można było dzięki owemu ruchowi dojrzeć wspaniałą, strzelistą linię nogi, obciągniętej w bawełnianą, czerwoną pończoszkę z szarobłękitnymi klinami.
O trzy kroki od niej siedział, kołysząc się rytmicznie na krześle, oparty łokciem o staroświecką spróchniałą komodę, wysoki młodzieniec lat dwudziestu lub dwudziestu dwóch i patrzył na dziewczynę wzrokiem, który wyrażał niepokój i żałość. W oczach malowało mu się zapytanie, ale dziewczyna panowała nad towarzyszem, spoglądając nań żywo i stanowczo.
– Popatrz, Mercedes – mówił młodzieniec. – Nadchodzi Wielkanoc. Najlepszy czas, aby wyprawić wesele, odpowiedz mi, proszę!
– Sto razy już ci mówiłam, Fernandzie, i doprawdy