ТОП просматриваемых книг сайта:
Wyspa skarbów. Роберт Льюис Стивенсон
Читать онлайн.Название Wyspa skarbów
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Роберт Льюис Стивенсон
Жанр Повести
Издательство Public Domain
– Mamo! – odezwałem się – weź wszystko i uciekajmy stąd!
Byłem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzniecić podejrzenie, więc ów zbój sprowadzi nam na głowę cały rój szerszeni; w każdym razie, jak dziękowałem sobie sam za zaryglowanie drzwi, tego nie potrafi wysłowić nikt, kto nie spotkał się w swym życiu z tym przerażającym ślepcem.
Lecz matka, choć miała tęgiego pietra, nie chciała przystać na to, by wziąć o grosz złamany więcej, niż się jej należało, a również stanowczo sprzeciwiała się poprzestaniu na mniejszej sumie. Powtarzała, że daleko jeszcze do dziesiątej, że zna swoje prawa i chce je wykorzystać. Jeszcze spierała się ze mną, gdy wtem rozległo się ciche, krótkie gwizdnięcie opodal na wzgórzu. To wystarczyło aż nadto nam obojgu.
– Wezmę to, co mam – powiedziała zrywając się na równe nogi.
– Ale ja wezmę tę drobnostkę dla zaokrąglenia rachunku! – dodałem chwytając ceratową paczuszkę.
W jednej chwili zbiegliśmy po omacku na dół zostawiając świecę przy wypróżnionej skrzyni, otworzyliśmy drzwi i poczęliśmy umykać co sił w nogach. Nie wybraliśmy się ani o minutę za wcześnie. Mgła szybko się rozwiewała, a księżyc z wysoka świecił już bardzo jasno na wszystkie strony, jedynie na samym dnie wąwozu i koło drzwi karczmy leżała wąska smuga ciemności, osłaniająca nasze pierwsze kroki. Ale niespełna w połowie drogi do wioski, prawie u stóp pagórka, musieliśmy wyjść na przestrzeń oświetloną księżycem. Nie dość tego: do naszych uszu doszło tupanie kilku pędzących ludzi. Gdy spojrzeliśmy w ich stronę, ujrzeliśmy światło chyboczące się tam i z powrotem i zbliżające się coraz bardziej, co świadczyło, że jeden z przybywających miał latarnię.
– Mój kochany – rzekła nagle matka – weź pieniądze i uciekaj. Ja słabnę.
Myślałem, że już niechybnie nadszedł kres nas obojga. O, jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów! Jak wymyślałem w duchu na biedną mateńkę, za jej uczciwość i chciwość, za jej dawną niewczesną śmiałość i obecną słabość! Na szczęście znajdowaliśmy się koło mostku, więc słaniającą się i wyczerpaną doprowadziłem na skraj brzegu, gdzie, jak przewidywałem, wydała jęk i upadła bez przytomności w moje ramiona. Nie wiem, skąd mi się wzięło tyle siły, aby to wykonać, i pewno zrobiłem to dość niezdarnie, bądź co bądź jednak udało mi się zaciągnąć ją pod mostek, a nawet częściowo ukryć pod sklepieniem. Dalej już nie mogłem jej posunąć, gdyż mostek był niewysoki, tak iż zaledwie sam zdołałem wczołgać się pod niego. Tak musieliśmy czekać zmiłowania bożego, oddaleni od karczmy zaledwie na odległość głosu. Matka leżała bez ducha.
V. Dokończenie opowieści o ślepym żebraku
Jednakże ciekawość przemogła trwogę; nie mogłem wytrzymać na jednym miejscu, lecz wgramoliłem się z powrotem na brzeg, gdzie chowając się za krzakiem janowca, mogłem przyglądać się drodze wiodącej do naszej gospody. Ledwo stanąłem na czatach, już zaczęli się schodzić nasi wrogowie; biegło ich siedmiu czy ośmiu całym pędem, aż tętent ich stóp rozlegał się nierytmicznie wzdłuż drogi; człowiek z latarnią wyprzedzał ich o kilka kroków. Trzech biegło razem, trzymając się za ręce; pomimo mgły wyobrażałem sobie, że środkowy mężczyzna w tej trójce był to ślepy żebrak. W chwilę później jego głos potwierdził moje domysły.
– Rozwalić drzwi! – zawołał.
– Według rozkazu! – odpowiedziało kilka głosów. Do „Admirała Benbow” przypuszczono szturm, latarnia posunęła się naprzód; zaraz zauważyłem, że się zatrzymali, a rozmowa przeszła w przytłumiony pomruk, jak gdyby napastnicy się zdumieli widząc drzwi otwarte. Lecz przerwa trwała krótko, ponieważ ślepiec znów powtórzył rozkaz. Głos jego brzmiał donośniej i przeraźliwiej, jakby był roznamiętniony zniecierpliwieniem i wściekłością.
– Naprzód, do środka, do środka! – darł się i obrzucał ich przekleństwami za opieszałość.
Czterech czy pięciu z nich posłuchało od razu, dwóch pozostało na gościńcu wraz ze strasznym dziadygą. Przez chwilę było cicho, potem dał się słyszeć okrzyk zdziwienia, a wreszcie głos jakiś wrzasnął:
– Bill nie żyje!
Ślepiec znów ich złajał za ociąganie się.
– A, wy wykrętne łotry! Niech go który zrewiduje, a reszta wio! na górę i znieść tę skrzynię.
Słyszałem łoskot ich obcasów na naszych starych schodach: pewno cały dom aż dygotał od tych uderzeń. Za chwilę doleciały do mnie nowe krzyki zdumienia: ktoś w pokoju kapitana otworzył na oścież okno z trzaskiem i brzękiem tłuczonego szkła. W blasku księżyca widać było, jak wysunął stamtąd głowę i barki jakiś mężczyzna, który zwrócił się do ślepca stojącego poniżej na ulicy:
– Słuchaj, Pew! tu już był ktoś przed nami! Ktoś przetrząsnął cały kufer i przewrócił w nim wszystko do góry nogami.
– A czy t o się tam znajduje? – ryknął Pew.
– Pieniądze są.
Ślepiec zaklął odsyłając pieniądze do wszystkich diabłów.
– Mówię o piśmie Flinta! – krzyknął.
– W żaden sposób nie możemy go odszukać – odpowiedział tamten.
– Hej, wy na dole! czy nie znaleźliście tego przy Billu? – wołał znów ślepiec.
Na to przybiegł inny drab, widocznie jeden z tych, którzy zostali na dole, żeby obszukać zwłoki kapitana, i stanął w drzwiach mówiąc:
– Billa już ktoś obmacał! Nic nie zostało!
– W tym musieli palce maczać ludzie z tej karczmy! To sprawka tego chłopca! Och! żebym mógł mu oczy wyłupić! – krzyczał ślepy żebrak Pew. – Oni tu byli niedawno… zaryglowali drzwi, kiedy próbowałem się do nich dostać. Dalej, chłopcy! Biegnijcie na wszystkie strony i przyłapcie ich!
– Z pewnością tu się gdzieś ukryli i siedzą po kątach – bąknął zbójca stojący w oknie.
– Rozsypcie się na wszystkie strony i szukajcie ich! Przetrząśnijcie cały dom! – powtarzał Pew waląc kosturem o ziemię.
Hałas ogromny zapanował w całej naszej starej gospodzie; to tu, to tam rozbrzmiewały ciężkie stąpania, przewracano sprzęty, otwierano kopnięciami drzwi, aż skały odpowiadały głośnym echem. Na koniec zbójcy poczęli wychodzić jeden za drugim na ulicę oznajmiając, że niepodobna nas odnaleźć. Równocześnie ten sam gwizd, który poprzednio spłoszył matkę i mnie w czasie liczenia pieniędzy kapitana, dał się ponownie słyszeć wyraziście w ciszy nocnej, lecz tym razem dwukrotnie. Mniemałem wprzód, iż jest to surma bojowa niewidomego dziada wzywającego całą szajkę do ataku. Teraz jednakże przekonałem się, że świstanie pochodziło ze zbocza pagórka zwróconego w stronę wioski, sądząc zaś z wrażenia, jakie wywarło na rozbójnikach, było znakiem, który ostrzegał ich przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.
– To znowu Dirk15! – rzekł jeden z nich. – Dwa razy! Trzeba zawracać, koledzy!
– Dam ja ci zawracać, baranie! – źlił się Pew. – Dirk był głupcem i tchórzem od urodzenia; nie zważać na niego! Oni tu muszą być niedaleko; nie mogą być daleko! Są
15