Скачать книгу

król! – westchnęła Terka.

      – Pewnie, że byłby on szczęśliwy, gdyby nie sprawy publiczne, gdyby nie wojny niefortunne, które Rzeczpospolitą gnębią za grzechy i niezgodę naszą. Wszystko to na barkach królewskich i wymówki mu jeszcze za nasze winy na sejmach czynią. A co on winien, że go słuchać nie chcą?… Ciężkie czasy nadeszły na ojczyznę i tak ciężkie, jakich jeszcze nie bywało. Najlichszy nieprzyjaciel już nas lekceważy, nas, którzyśmy z cesarzem tureckim szczęśliwie do niedawna wojowali. Tak to Bóg pychę karze. Chwałaż Mu, że mi już ręka chodzi dobrze w zawiasiech… bo czas, wielki czas, za miłą ojczyznę się upomnieć i w pole ruszyć. Grzech w takich terminach próżnować.

      – Jeno waćpan o wyjeździe nie wspominaj.

      – Trudno ma być inaczej. Dobrze mi tu między waćpannami, ale im mi lepiej, tym mi gorzej. Niech tam mądrzy na sejmach racje dają, a żołnierzowi tęskno w pole. Póki życia, póty służby. Po śmierci – Bóg, który w serca patrzy, najlepiej takich nagrodzi, co nie dla promocji, ale z afektu dla ojczyzny służą… A podobno coraz mniej takich i dlatego przyszła na nas czarna godzina.

      Oczy Marysi poczęły wilgotnieć, aż w końcu łzami wezbrały, które wypłynęły na rumiane jagody.

      – Waćpan pójdziesz i zapomnisz, a my tu już chyba poschniemy. Któż nas tu będzie bronił od napastników?

      – Pojadę, ale wdzięczność zachowam. Rzadko tak uczciwych ludzi jak w Pacunelach!… Waćpanny zawsze się tego Kmicica boicie?

      – Pewnie, że się boimy. Dzieci nim tu matki straszą jak wilkołakiem.

      – Nie wróci on już, a choćby i wrócił, nie będzie miał ze sobą tych swawolników, którzy, miarkując z tego, co ludzie mówią, gorsi byli od niego. Szkoda to nawet jest, że tak dobry żołnierz tak się splamił i sławę, i majętność utracił.

      – I pannę.

      – I pannę. Siła o niej dobrego powiadają.

      – Po całych dniach ona, nieboga, teraz jeno płacze i płacze…

      – Hm! – rzekł pan Wołodyjowski – przecie nie po Kmicicu płacze?

      – Kto to wie! – rzekła Marysia.

      – To tym gorzej dla niej, bo on już nie wróci; pan hetman odesłał część laudańskich do domu, to i siły teraz są. Bez sądu byśmy go zaraz rozsiekali. Musi on o tym wiedzieć, że laudańscy wrócili, i ani nosa nie pokaże.

      – Mają podobno nasi znowu ruszyć – rzekła Terka – bo jeno na krótko dostali do domu pozwolenie.

      – E! – rzecze pan Wołodyjowski – hetman rozpuścił ich, bo pieniędzy w skarbie nie masz. Desperacja prawdziwa! Gdy ludzie najpotrzebniejsi, to trzeba ich odsyłać… Ale już dobranoc waćpannom, czas spać. A niech się tam której pan Kmicic z mieczem ognistym nie przyśni…

      To rzekłszy, pan Wołodyjowski wstał z ławy i zabierał się do odejścia, ale zaledwie uczynił krok ku alkierzowi, kiedy nagle uczynił się hałas w sieni i głos jakiś począł krzyczeć za drzwiami przeraźliwie:

      – Hej tam! na miłosierdzie boskie! otwórzcie prędzej, prędzej!…

      Dziewczęta przeraziły się okropnie; pan Wołodyjowski skoczył po szablę do alkierza, ale nie zdołał jeszcze z nią wrócić, gdy Terka odsunęła i do izby wpadł nieznany człek, który rzucił się do nóg rycerza.

      – Ratunku, jaśnie pułkowniku!… Panna porwana!…

      – Jaka panna?

      – W Wodoktach…

      – Kmicic! – wykrzyknął pan Wołodyjowski.

      – Kmicic! – zawołały dziewczęta.

      – Kmicic! – powtórzył posłaniec.

      – Ktoś ty jest? – pytał pan Wołodyjowski.

      – Włodarz z Wodoktów.

      – My jego znamy! – rzekła Terka. – On driakiew181 dla waszej mości woził.

      Wtem zza pieca wylazł rozespany stary Gasztowt, a we drzwiach ukazało się dwóch czeladników pana Wołodyjowskiego, których hałas zwabił do izby.

      – Konie siodłać! – krzyknął pan Wołodyjowski. – Jeden niech do Butrymów rusza, drugi konia mnie podaje!

      – U Butrymów ja już był – rzekł włodarz – bo tam najbliżej. Oni mnie do waszej miłości przysłali.

      – Kiedy panna porwana? – pytał Wołodyjowski.

      – Dopiero co… Tam jeszcze czeladź rżną… ja konia dopadł.

      Stary Gasztowt przetarł oczy.

      – Co? panna porwana?

      – Tak jest… Kmicic ją porwał! – rzekł pan Wołodyjowski. – Jedziem z pomocą!

      To rzekłszy zwrócił się do posłańca:

      – Ruszaj do Domaszewiczów – rzekł – niech z rusznicami przybywają!

      – Nuże i wy, kozy! – krzyknął nagle stary na córki. – Nuże, kozy! ruszać na wieś, budzić szlachtę, niech się szabel imają! Pannę porwał Kmicic… co?… Boże odpuść! zbój, warchoł… co?

      – Pójdźmy i my budzić – rzekł Wołodyjowski – będzie prędzej. Chodź wasze! Konie, słyszę, już są.

      Jakoż po chwili siedli na koń, z nimi dwóch czeladników: Ogarek i Syruć. Wszyscy puścili się drogą między chatami zaścianku, bijąc we drzwi, w okna i krzycząc wniebogłosy:

      – Do szabel! do szabel! Panna w Wodoktach porwana! Kmicic w okolicy!…

      Słysząc te wołania, jaki taki wypadał z chaty patrzeć, co się dzieje, a zrozumiawszy, o co rzecz idzie, poczynał sam wrzeszczeć: „Kmicic w okolicy! Panna porwana!” – i tak wrzeszcząc, ruszał na łeb na szyję ku zabudowaniom konia kulbaczyć albo do chaty szabliska po ścianie w ciemności macać. Coraz więcej głosów powtarzało: „Kmicic w okolicy!” – ruch czynił się w zaścianku, światła poczęły błyskać, rozległ się płacz kobiet, szczekanie psów. Na koniec szlachta wysypała się na drogę, po części konno, a w części pieszo. Nad gromadą głów ludzkich połyskiwały w cieniu szable, piki, rohatyny, a nawet i widły żelazne.

      Pan Wołodyjowski rzucił okiem na oddział, wnet rozesłał kilkunastu w różne strony, a sam z resztą ruszył naprzód.

      Jezdni szli na czele, piesi za nimi, i ciągnęli ku Wołmontowiczom, by się z Butrymami połączyć. Godzina była dziesiąta z wieczora, noc jasna, lubo księżyc jeszcze nie zeszedł. Ci ze szlachty, których świeżo z wojny hetman wielki odesłał, zaraz zwarli się w szeregi; inni, mianowicie piesi, szli mniej sprawnie, czyniąc brzęk bronią, gawędząc i ziewając głośno, a chwilami klnąc wrażego Kmicica, który ich słodkiego wczasu pozbawił; tak doszli aż pod Wołmontowicze, przed którymi wysunął się ku nim zbrojny oddział.

      – Stój! kto jedzie? – poczęły wołać głosy z owego oddziału.

      – Gasztowtowie!

      – My Butrymi, Domaszewicze już są.

      – Kto u was dowodzi? – pytał pan Wołodyjowski.

      – Józwa Beznogi, do usług pana pułkownika.

      – Macie wieści?

      – Do Lubicza ją porwał. Przeszli bagnami, by przez Wołmontowicze nie przechodzić.

      – Do Lubicza? – pytał ze zdziwieniem pan Wołodyjowski. – Cóż on się tam myśli bronić? Przecie Lubicz nie forteca?

      – W siłę, widać, ufa. Ludzi

Скачать книгу


<p>181</p>

driakiew – używany w medycynie ludowej uniwersalny lek roślinny, złożony m.in. z cynamonu, imbiru, dziurawca, miodu, mięsa żmii, ziemi z Lemnos, często z dodatkiem opium. [przypis redakcyjny]