ТОП просматриваемых книг сайта:
Między ustami a brzegiem pucharu. Rodziewiczówna Maria
Читать онлайн.Название Między ustami a brzegiem pucharu
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Rodziewiczówna Maria
Жанр Повести
Издательство Public Domain
Croy-Dülmen spojrzał w szczerą twarz chłopaka.
– Pan się nie boi przyjmować Niemca na dziedzińcu pani Ostrowskiej?
– Jutro bym dostał burę, gdybym pana wypuścił w taki czas. Proszę za mną. A ty, przyjacielu, ruszaj do stajni ze zwierzętami, a potem spać do czeladzi. Wara mi tylko z papierosami. Walenty, parasol!
Po godzinie siedzieli obydwaj przed kominem, na stole szumiał samowar i dymiła obfita kolacja. Urban w sąsiednim pokoju słał łóżka.
Podobnego zakończenia całej awantury nie spodziewał się hrabia Croy-Dülmen.
Jana oderwano na chwilę do spraw gospodarskich.
Wentzel zamyślił się nad wypadkami ubiegłego dnia. Dziwny kraj, gdzie młodzież była tak cicha, skupiona w sobie, milcząca, a starzy przy siwych włosach zachowali gorące uczucia, zapał i siłę. Dziwny kraj, dziwni ludzie!
Pani Tekla to nie była ciocia Dora, którą można było ułagodzić konceptem i uśmiechem lub nastraszyć lada czym.
Młody człowiek to nie był pusty frant113 stołeczny lub nadęty oficer z gwardii; a ta dziewczyna – o, nie była to istota, której serce zdobywało się powierzchowną pięknością, fizycznym urokiem lub słodkimi słowami.
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
– Weźmie Michel „Scherza” – zamruczał upokorzony – i „Fingala” – dodał jako pociechę, ciskając w płomień niedopalone cygaro.
– Cóż pan taki markotny, hrabio? – ozwał się Jan.
– Na złą pogodę – odparł.
– Barometr idzie w górę – pocieszył wieśniak.
Usiadł znowu naprzeciw gościa i podrzucił drew na ogień.
– U nas ziemniaki marnieją niewykopane – mówił dalej – a zasiewy niesporo114 schodzą w te słoty.
– Pan dzierżawi Mariampol?
– Nie, tylko administruję. Mam majątek o miedzę. Ojciec nas odumarł młodo; pan Wacław Ostrowski był naszym opiekunem. Teraz, po śmierci, odpłacam się pozostałej wdowie. Siostrę ona wychowała, niech staruszkę pielęgnuje. Mieszkam u siebie w Olszance, ale dojeżdżam tu co dzień.
– Pan nieżonaty?
Chłopak się zaśmiał. Ten śmiech zerwał lody.
– Czy wyglądam tak staro?
– Państwo tu wszyscy macie wygląd nad wiek poważny.
Chmura przeszła po czole Polaka.
– Ot, tak nam sądzono – mruknął wymijająco. – Na wsi pleśnieje się, obrasta mchem, grzybieje.
– Pan nie bywa nigdy w Berlinie?
– Byłem parę razy, ostatni raz przed śmiercią pana Ostrowskiego. Był jeszcze rzeźwy i nie spodziewaliśmy się wrócić tu z trumną.
– Więc to było tak nagle?
– Apopleksja po powrocie z teatru. Ale zdaje mi się, żem wtedy pana widział w loży, a potem w krzesłach. Byliśmy we troje, z Jadzią. Pan sobie nie przypomina.
– Owszem. Siostra pana zwróciła szczególną uwagę. Żebym wiedział, że to mój dziad… Nazajutrz wyjechałem z Berlina.
– Nazajutrz pan Wacław już nie żył. Jak piorun przyszło. Biedna pani Tekla została samiutka jedna na świecie. Ni męża, ni bliskiej rodziny, ni dzieci. Pan nie powinien czuć do niej żalu za ostre słowa. Żywej jest natury, a taka nieszczęśliwa!
– Darowałem jej wszystko; żałuję, że dla niej czymkolwiek być nie mogę.
– Do rana jeszcze daleko, a pan bardzo do swej matki podobny, sądząc z portretu.
Doktor Voss za podobne zestawienie omal nie został obitym; teraz Wentzel nie zaprzeczył nawet ruchem.
Widocznie, że nabierał ochoty na ponowną wizytę u gniewliwej staruszki, nawet z perspektywą powtórnego łajania.
Ha, żeby jeszcze raz zobaczyć cudną siostrę Jana, posłyszeć głos, zajrzeć w mroczne głębie oczu! Dotąd nie zauważył, jakiego były koloru, tylko to czuł, że miały w sobie coś niepojętego, co ciągnęło i odpychało zarazem.
Ach, jakie one piękne byłyby w uczuciu, w uśmiechu, w kochaniu! Ach!
– Czy istotnie straciliście państwo brata we Francji? – ozwał się po przerwie.
– Istotnie, zginął zaraz na początku wojny. Był kapitanem w pułku poznańskim. Szukaliśmy z Jadzią daremnie grobu. Leży gdzieś we wspólnym dole. Wojna nie matka, lecz macocha. Wola boża! Zginął jak bohater! I pan służył?
– Tak, w gwardii. Pamiątek na skórze mam niemało, alem żyw wrócił z żelaznym krzyżem. Pod Fröschweiler byłem przy bateriach, widziałem atak poznański. Szli jak potępieńcy… Nie rozumiałem wtedy, dlaczego… Ha, to im nie hańba!
– I ta szrama na czole to z wojny order? – zagadnął Jan, nie podnosząc ostatniej uwagi.
– Nie, to z pojedynku. Fraszka! Czy mogę panu służyć cygarem? Prosto z Hawany…
– Dziękuję. Ja zaś nawzajem zaproponuję panu hrabiemu kieliszek tego maślacza. Wyborny!
– Na nową znajomość, z całą przyjemnością. Nie rozumiem ja was, a wy mnie macie za wroga, za szpiega może. Ten pierwszy kieliszek waszego miodu piję za zgodę i porozumienie, a jeśli zechcecie, na dobrą znajomość.
Wyciągnął dłoń do Polaka. Chrząstkowskiemu po raz pierwszy znikł przymus z twarzy. Podał bez wahania rękę.
– Lewą?! – uśmiechnął się Croy-Dülmen.
– Prawą mam uschniętą, bezwładną, ale lewa jest szczera i wierna – odparł – może jej pan zaufać.
Wypili toast duszkiem.
Nie wiedział Wentzel, że tą krótką odezwą i podaniem ręki trafił lepiej do duszy Polaka niż tysiącem rozumnych dowodów i całym szeregiem faktów. Drobną tą sceną zyskał sobie sprzymierzeńca we wrogim obozie.
– A teraz spać – zawołał gospodarz, już zupełnie swobodnie – północ, a pan wygląda zmęczony115. I ja dziś dzień cały polowałem na zające.
Położyli się spać w jednym pokoju. Przedtem Polak, klęcząc, odmówił pacierz i z czołem schylonym bił się w piersi pokornie.
Niemiec patrzał na to zdumiony. Nie modlił się nigdy – zostawiał tę fatygę cioci Dorze.
VI
Barometr Chrząstkowskiego mówił prawdę. Dzień wszedł jasny i pogodny. O świcie dzwon, wzywający do roboty czeladź, zbudził młodych i ludzi. Jan wstał zaraz, ubrał się i wyszedł do gospodarstwa. Wentzel założył ręce pod głowę i medytował nad swoim położeniem.
Minęła godzina czy dwie, gdy nagle rozwarły się z łoskotem drzwi i wpadł Chrząstkowski.
– Czy pan wie, co się stało? – zapytał.
– Skądże?
– Babka mnie wyłajała.
– Tak rano? Za co?
– Za to, żem pana puścił w noc i w deszcz.
– Przecież jestem!
– Ba, alboż mi dała przyjść do słowa?! Napadła z góry: jesteś źle wychowany! Niemcy cię nauczyli
113
114
115