Скачать книгу

O mój Jezu, mój Jezu! – zawołała Józia.

      Ambroży wyjął z kieszeni puszczadło, powecował20 je po cholewie, przyjrzał się pod zorzę ostrzu i przeciął granuli arterie pod brzuchem – ale krew nie trysnęła, a ciekła wolno czarna, spieniona.

      Stali wszyscy dokoła pochyleni i patrzyli bez oddechu.

      – Za późno! Oho, bydlątko ostatnią parę puszcza – rzekł uroczyście Ambroży. – Nic to, ino paskudnik albo i co innego… trza było zaraz, kiej zachorzała… ale te baby to ino juchy do płakania są mądre, a jak trza radzić, to w bek kiej owce. – Splunął pogardliwie, obszedł krowę, zajrzał jej w oczy, przyjrzał się ozorowi, obtarł zakrwawione ręce o jej miękką, lśniącą skórę i zabierał się do odejścia.

      – Na ten pochówek dzwonił nie będę; zadzwonita w garki sami.

      – Ociec z Antkiem! – krzyknęła Józka i wybiegła na drogę naprzeciw, bo głuchy, ciężki turkot rozległ się z drugiej strony stawu, gdzie w rozczerwienionej zorzami zachodu kurzawie czerniał długi wóz i konie.

      – Tatulu, a to… graniasta już zdycha – wołała, dobiegając do ojca, który skręcał właśnie na tę stronę stawu. Antek szedł w końcu i podtrzymywał, bo wieźli długą sosnę.

      – Nie pleć byle czego po próżnicy – mruknął podcinając konie.

      – Jambroży puszczali krew i nic… i wosk topiony lali jej w gardziel i nic… i sól… i nic… pewnie paskudnik… Witek pedał, co borowy wygnał ich z zagajów i co granula zara się pokładała i stękała, jaże ją i przygnał…

      – Graniasta, najlepsza krowa, ażeby was, ścierwy, pokręciło, kiej tak pilnujecie! – rzucił lejce synowi i z batem w garści pobiegł przodem.

      Baby się rozstąpiły, a Witek, który cały czas coś najspokojniej majstrował pod chałupą, skoczył w ogród i przepadł ze strachu, nawet Hanka podniosła się na progu i stała bezradna, strwożona.

      – Zmarnowali mi bydlę!… – wykrzyknął wreszcie stary, obejrzawszy krowę.

      – Trzysta złotych jak w błoto! Do miski to ścierwów aż gęsto, a przypilnować nie ma kto. Taka krowa, taka krowa! A to człowiek ruszyć się z domu nie może, bo zaraz szkoda i upadek…

      – Dyć ja od połednia samego byłam przy kopaniu – tłumaczyła się cicho Hanka.

      – A bo ty co kiej widzisz! – krzyknął z wściekłością. – A bo ty stoisz o moje!… Taka krowa, taki haman, że i drugiej nie w każdym dworze by znalazł!

      Wyrzekał coraz żałośniej i obchodził ją, próbował podnieść, ciągał za ogon, zaglądał w zęby, ale krowa dyszała chrapliwie i coraz ciężej, krew przestała płynąć, tylko krzepła w czarne, spieczone żużle – wyraźnie już zdychała.

      – Nie ma co, ino ją trza dorznąć, choć tyla się wróci! – rzekł w końcu, przyniósł kosę ze stodoły, poostrzył ją nieco na taczalniku, co stał pod okapem obory, rozdział się ze spencerka21, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do zarzynania…

      Hanka z Józią buchnęły płaczem, bo granula, jakby czując śmierć, uniosła z trudem łeb, zaryczała głucho i… padła z przerżniętym gardłem, grzebiąc ino nogami…

      Pies zlizywał krzepnącą na powietrzu krew, a potem skoczył na doły od kartofli i szczekał na konie stojące z wozem w opłotkach, bo tam je zostawił Antek, a sam spokojnie przyglądał się jatce.

      – Nie bucz, głupia! Ojcowa krowa to nie nasza strata! – powiedział ze złością do żony i zabrał się do wyprzęgania i rozbierania koni, które już Witek ciągnął za grzywy do stajni.

      – Ziemniaków w polu dużo? – zagadnął Boryna, myjąc pod studnią ręce.

      – A bogać tam mało, będzie ze dwadzieścia worków.

      – Trzeba dzisiaj zwieźć.

      – Hale, zwoźcie se sami, ja już kulasów nie czuję ni krzyża… a i licowy kuleje na przednią.

      – Józka, zwołaj no Kubę od kopania, niech źróbkę założy za licowego i trza dzisiaj zwieźć. – Deszcz ano być może.

      Ale wrzał złością i zmartwieniem, bo coraz to przystawał przed krową i klął siarczyście, a potem łaził po podwórzu i zaglądał to do obory, to do stodoły, to pod szopę i sam nie wiedział, czego szuka, żarła go ano taka strata.

      – Witek! Witek! – jął wołać i odpinał szeroki rzemień z bioder, ale chłopak się nie pokazał.

      Ludzie się porozchodzili, bo rozumieli, że taka szkoda i taka markotność musi się skończyć bitką, jako że do niej Boryna był skory zazwyczaj, ale stary klął tylko dzisiaj i poszedł do izby.

      – Hanka, a daj no jeść! – krzyknął na synową w otwarte okno i poszedł na swoją stronę.

      Dom był zwykły, kmiecy – przedzielony na przestrzał sienią ogromną; szczytem wychodził na podwórze, a frontem czterookiennym na sad i na drogę.

      Jedną połowę od ogrodu zajmował Boryna z Józią, a na drugiej siedzieli Antkowie. Parobek z pastuchem sypiali przy koniach.

      W izbie było już czarniawo, bo przez małe okienka, przysłonięte okapem i zagajone drzewami, mało przeciskało się światła, a i mroczało już na świecie, że tylko połyskiwały szkła obrazów świętych, co rzędem czerniły się na bielonych ścianach; izba była duża, ale przygnieciona czarnym pułapem i ogromnymi belkami pod nim, i tak zastawiona różnym sprzętem, że tylko koło wielkiego komina z okapem, co stał przy siennej ścianie, było niecoś swobodnego miejsca.

      Boryna się rozzuł i poszedł do ciemnego alkierza22, zamykając drzwi za sobą, odsunął z małej szybki deskę, że zachodnie światło krwawym brzaskiem zalało alkierz.

      Izdebka pełna była różnych rupieci i statków gospodarskich, na drążkach, w poprzek przewieszonych, wisiały kożuchy, czerwone pasiaste wełniaki, białe sukmany, to całe pęki motków szarej przędzy i zwinięte w kłęby brudne runa owiec i worki z pierzem. Wyciągnął białą sukmanę i pas czerwony, a potem długo czegoś szukał w beczkach napełnionych zbożem, to w kącie pod stosem starych rzemieni i żelastwa, aż usłyszawszy Hankę w pierwszej izbie, zaciągnął deskę na okienko i znowu coś długo grzebał w zbożu.

      A na ławie pod oknem już się dymiło jadło; od ogromnego tygla z kapustą rozchodził się zapach słoniny, jak i od jajecznicy, której niezgorsza miseczka stała obok.

      – Gdzie Witek pasł krowy? – zapytał, krając potężny glon chleba z bochna, jak przetak23 wielkiego.

      – Na dworskich zagajach i borowy go stamtąd wygonił.

      – Ścierwy, zmarnowali mi bydlę.

      – Przeciech, tylo krowa, to się zlachała w tym gonieniu, że się w niej cosik zapaliło.

      – Dziadaki, psiekrwie. Paśniki są nasze, w tabeli stoi kiej wół, a one cięgiem wyganiają i pedają, co24 ich.

      – Drugich też powyganiali, a chłopaka Walkowego tak zbił, tak zbił…

      – Ha! do sądu trza abo i do komisarza. Trzysta złotych warta, jak nic.

      – Pewnie, pewnie – przytakiwała rada niezmiernie, że ociec się udobruchali.

      – Powiedzcie Antkowi, że skoro ziemniaki zwiezą, to niech się wezmą do krowy, trza ją obłupić i poćwiertować. Przyndę od wójta, to wama pomogę. W sąsieku Скачать книгу


<p>20</p>

powecować (z niem. wetzen) – ostrzyć. [przypis edytorski]

<p>21</p>

spencerek – kurtka z kołnierzem i kieszeniami. [przypis edytorski]

<p>22</p>

alkierz – ustronny pokoik, często w narożniku budynku; garderoba. [przypis edytorski]

<p>23</p>

przetak – rodzaj sita. [przypis edytorski]

<p>24</p>

pedają, co – powiadają, że. [przypis edytorski]