ТОП просматриваемых книг сайта:
Panna de Scudéry. Hoffmann E. T.
Читать онлайн.Название Panna de Scudéry
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Hoffmann E. T.
Жанр Рассказы
Издательство Public Domain
Jakkolwiek rzecz była zupełnie poważna, nie brakowało jednak w onym poemacie pomysłowych, dowcipnych zwrotów, zwłaszcza w odmalowaniu, jak to kochankowie na tajemniczej ścieżce do ukochanej doznają lęku, jak to strach w zalążku już uśmierca miłosny animusz, niszczy piękną przygodę galantów. Kończył się utwór wspaniałym panegirykiem na cześć Ludwika XIV, który król przeczytał z widocznym zadowoleniem. Skończywszy, król – nie odrywając oczu od papieru – żywo zwrócił się do pani de Maintenon, raz jeszcze głośno odczytał poemat, po czym z miłym uśmiechem zapytał, co myśli o życzeniach narażonych na niebezpieczeństwo kochanków. Pani de Maintenon – zawsze wierna powadze swego usposobienia, zawsze z zabarwieniem pewnej bogobojności – odpowiedziała, że tajemne, zakazane drogi nie potrzebują szczególniejszej opieki, natomiast tak straszne zbrodnie zasługują na zastosowanie specjalnych środków, mogących je wytępić. Król, niezadowolony z jej wymijającej odpowiedzi, złożył papier i chciał już odejść do sekretarza, pracującego w sąsiednim pokoju, gdy nagle wzrok jego padł na pannę de Scudéry, która była przy tym obecna i siedziała w małym krześle poręczowym tuż obok pani de Maintenon. Przystąpił do niej, a łagodny uśmiech, który przed chwilą znikł z jej twarzy, pojawił się znowu. Stanąwszy tuż przy niej, rozwinął powtórnie poemat i spytał uprzejmie:
– Markiza nie chce nic wiedzieć o zalotach naszych zakochanych panów i daje mi wymijającą odpowiedź. A pani co sądzi o tej poetycznej prośbie?
Panna de Scudéry z należną czcią powstała z krzesła. Przelotny rumieniec jak wieczorna purpura zaróżowił bladą twarz starej, szacownej damy. Skłoniła się lekko i rzekła ze spuszczonymi oczyma:
Un amant, qui craint les voleurs,
n'est point digne d'amour.3
Król, zadziwiony rycerskim duchem tych kilku słów, które obalały poemat wraz z jego łokciowej długości tyradami, zawołał z błyskiem w oku:
– Na świętego Dionizego, masz pani rację! Ślepe środki ostrożności, dotykające zarówno winnych jak niewinnych, nie mogą ochraniać tchórzostwa. Niech d'Argenson i la Regnie pełnią dalej swoje obowiązki.
Martinière najżywszymi barwami odmalowała wszystkie okropności tego czasu, opowiadając nazajutrz swej pani o tym, co zaszło poprzedniej nocy. Drżąc i dygocąc, oddała jej też tajemniczą szkatułkę. Zarówno ona, jak Baptysta, który, blady z trwogi i zakłopotania, stał w kącie pokoju, gniotąc w ręku czapkę, niezdolny prawie słowa wymówić, zaklinali swą panią na wszystkie świętości, aby otwierała szkatułkę z możliwie największą ostrożnością. Panna de Scudéry, ważąc w ręku zamkniętą tajemnicę i oglądając ją, przemówiła z uśmiechem:
– Oboje widzicie upiory. O tym, że nie jestem bogata, że nie znajdą u mnie skarbów godnych zabójstwa, wiedzą tajemniczy zbrodniarze, którzy przecież wedle waszych słów badają najskrytsze tajniki domów. Wiedzą o tym równie dobrze, jak ja i wy. Ktoś miałby się porwać na moje życie? Komuż mogłoby zależeć na śmierci siedemdziesięciotrzyletniej osoby? Nie prześladowałam nigdy nikogo prócz zbrodniarzy i niegodziwców w romansach przeze mnie samą stworzonych; piszę nie najlepsze wiersze, nie mogące wzbudzić niczyjej zazdrości, nie pozostawię nic prócz dobytku starej panny, bywającej niekiedy u dworu, której całym majątkiem jest kilka pięknie oprawnych książek za złoconymi brzegami. I chociaż, dobra Martinière, opisujesz tak strasznie postać nieznajomego, nie mogę przypuścić, aby miał jakieś złe zamiary. Więc!…
Martinière odskoczyła w tył, a Baptysta z głuchym okrzykiem upadł prawie na kolana, gdy panna de Scudéry nacisnęła wystający stalowy guzik, a wieko szkatułki z trzaskiem odskoczyło.
Panna de Scudéry zdziwiła się niezmiernie, gdy z wnętrza szkatułki błysnęła para złotych, bogato drogimi kamieniami zdobnych bransolet i równie piękny naszyjnik. Wyjęła klejnoty ze szkatułki i podziwiała misterną robotę naszyjnika. Równocześnie Martinière oglądała bogate bransolety, wołając raz po raz, że nawet dumna pani de Montespan nie posiada podobnych kosztowności…
– Ale co to jest? Co to ma znaczyć – mówiła panna de Scudéry.
W tej samej chwili zauważyła na dnie szkatułki małą zwiniętą kartkę. Słusznie spodziewała się znaleźć w niej rozwiązanie tajemnicy. Ale skoro tylko przeczyła jej treść, kartka wypadła z jej drżących rąk. Spojrzała z niemym zapytaniem w niebo i na wpół przytomna upadła na krzesło. Martinière i Baptysta skoczyli ku niej przerażeni.
– O! – zawołała głosem zduszonym łzami – o, cóż za hańba, cóż za zniewaga! W moim późnym wieku tego musiałam doczekać?! Cóż zrobiłam, wiedziona nierozsądną lekkomyślnością, jak młode, niedoświadczone dziewczę! O Boże, czyż słowa na wpół żartem wypowiedziane można tłumaczyć tak okropnie? Czyż cnotą i pobożnością, jakie pielęgnuję od lat najmłodszych, mogłam zasłużyć na zarzut tak szatańskiego wspólnictwa?!
Panna de Scudéry podniosła chusteczkę do oczu i łkała tak gwałtownie, że Martinière i Baptysta, oboje strwożeni i zakłopotani, nie wiedzieli, jak pomóc swej dobrej pani w jej ciężkim zmartwieniu.
Martinière podniosła z ziemi tajemniczą kartkę.
Były na niej następujące słowa:
Un amant, qui craint les voleurs,
n'est point digne d'amour.
Twój bystry umysł, Czcigodna Pani, ocalił nas od wielkiego prześladowania za to tylko, że korzystamy z prawa silniejszych wobec słabości i tchórzliwości i przywłaszczamy sobie skarby, które by inaczej w niegodny roztrwoniono sposób. Jako wyraz naszej wdzięczności racz, Pani, przyjąć te klejnoty! Są one najkosztowniejsze ze wszystkich, jakie od długiego czasu zdołaliśmy posiąść, aczkolwiek Tobie, Czcigodna Pani, przystałyby klejnoty piękniejsze od tych. Prosimy, abyś raczyła nie zapominać o okazywanej nam przyjaźni i zachowała miłe wspomnienie.
– Czyż to możliwe – zawołała panna de Scudéry, ochłonąwszy nieco – aby ktoś mógł się tak daleko posunąć w bezwstydnym szyderstwie i bezczelności!
Słońce przeświecało jasno przez purpurowe firanki w oknach, a brylanty, leżące na stole obok otwartej szkatułki, rozbłysnęły wspaniale czerwonawym blaskiem. Panna de Scudéry, spostrzegłszy je, zakryła oblicze z przestrachem i rozkazała służącej, by natychmiast usunęła straszliwe klejnoty, splamione krwią pomordowanych. Martinière, schowawszy spiesznie bransolety i naszyjnik do szkatułki, ośmieliła się zauważyć, że najlepiej byłoby oddać klejnoty ministrowi policji i opowiedzieć mu o wszystkim, co zaszło, zarówno o przerażonym młodzieńcu, jak o wręczeniu szkatułki.
Panna de Scudéry powstała i przez chwilę powoli i w milczeniu chodziła po pokoju, jak gdyby zastanawiając się dopiero, co powinna uczynić. Potem rozkazała Baptyście sprowadzić lektykę, a służącej pomóc sobie przy ubieraniu, gdyż postanowiła udać się natychmiast do markizy de Maintenon.
Kazała się zanieść do markizy właśnie w tej godzinie, o której – jak wiedziała – markiza była sama w swoich komnatach. Szkatułkę z klejnotami zabrała ze sobą.
Markiza zdziwiła się niemało, skoro ujrzała, że panna de Scudeéy, zawsze pełna godności a nawet wdzięku, mimo podeszłego wieku, weszła do pokoju blada, zmieniona na twarzy, drżąca.
– Na miły Bóg, co się pani stało? – zapytała biedną przerażoną damę.
Panna de Scudéry, prawie nieprzytomna,
3