ТОП просматриваемых книг сайта:
Krysia bezimienna. Domańska Antonina
Читать онлайн.Название Krysia bezimienna
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Domańska Antonina
Жанр Повести
Издательство Public Domain
– Proś, proś, a cóż za dobra nowina! Miły sercu memu ten gość!
Zborowski już stał w progu, gdy ostatnich słów domawiała: piękna jego twarz zajaśniała dumnym zadowoleniem; pokłonił się w pas, rzucił czapkę i rękawice swemu paziowi i szedł spiesznie. Anna Jagiellonka podała mu rękę do pocałowania i wskazała miejsce na ławie naprzeciw siebie.
– Ani pytam o zdrowie twej miłości, wyglądasz jak krew z mlekiem; wstyd moim dziewkom, gdy pojrzą na cię. Miłościwa matka jak się miewa?
– Pokornie dziękuję, w dobrym zdrowiu była, gdym odjeżdżał. A tu w Łomży wszystko po woli waszej królowej miłości się wiedzie?
– Dawno już minęły te czasy, kiedy się co wedle mojej woli czyniło. Ino mnie rodzic odszedł a matka umiłowana, doznaję sieroctwa niemal na każdym kroku. Panowie Rad Koronnych62 zabaczyli pono, że ostatnia z Jagiellonów jeszcze przy życiu; nijakiego nie mam zaopatrzenia. Powiem ci w zaufaniu – obejrzała się, dworki pamiętne rozkazów jej miłości, by nie przeszkadzać w rozmowie, umknęły cichutko. Jedna tylko Krysia bawiła się z pieskiem przy kominie i paź Zborowskiego stał u drzwi, nieruchomy, sztywny, ze spuszczonymi oczyma. – Powiem ci w zaufaniu, że niemal wszystko co droższe wysprzedałam. Za całe srebro został mi ino kubeczek63 z którego miłościwa matka raczyła mleko pijać. Ten jeden jedyny chowam jako diamenty, jako świętą pamiątkę. Nazwałam go sierotką. Taki brak cierpię, że mi się usta nie chcą złożyć na wypowiedzenie onej goryczy. Na barwę64 dla mego dworu nie stać mię; w łatanej odzieży chodzi służba córy Zygmuntowej. Głód nieraz cierpimy…
Żałość ścisnęła ją za gardło, głos jej się urwał.
Krysia rozłożyła się na podłodze przy kominie z pełnym podołkiem szmacianych laleczek, cennych podarunków szytych przez panny dworskie dla ulubienicy królewny i całego fraucymeru65. Charcik jej miłości zaprzyjaźniony z dziewczynką, która mu nie szczędziła słodkich kąsków niemal z własną krzywdą, wygrzewał się przed ogniem przytulony do jej nóżek.
Zazwyczaj mała Krysia wyborne urządzała zabawy ze swymi lalkami. Raz byli to książęta i księżniczki z nieznanych krajów, co przyjechali w odwiedziny do miłościwej pani. Wtedy nadawała im przedziwne jakieś imiona własnego pomysłu; to znowu ona sama była królewną Anną, a płócienne bałwanki nazywały się Kasia, Ewa, Jagna, Baśka, Wronosia, Szmigielsia, Marcinowa. Niekiedy, ale rzadko bardzo, z najstrojniejszej lalki robiła się mamusia, największa z poczernioną głową to był tatuś, gruba i krótka stawała się nianią i rzecz się działa gdzieś w nieokreślonej przestrzeni, daleko, daleko, „tam, u nas na grodzie”.
Lalki, których było ze dwadzieścia, najlepiej lubiły tańczyć, potem zajadać dobry obiadek, na który dostarczała słodkich okruszyn i suszonych owoców pani Wronowska; czasem królewna Krysia przybierała surową minkę i strofowała leniwe dworki, sadzała je do kątów na pokutę, zupełnie tak jak Marysia ją nieraz stawiała noskiem do ściany za nieposłuszeństwo. Nawet starsi mieli niemałą uciechę, gdy im się udało podsłuchać paplaniny rozbawionego dziecka.
Aż tu dziś jak na złość nic się nie udawało; laleczki czegoś zbrzydły, nie chciały gadać, żadna nie umiała stać ani siedzieć, pozapominały swych cudackich imion, rozpacz prawdziwa.
Aha… to ten chłopak nieznośny stoi pod drzwiami jak tyka, niby to w ziemię patrzy, a raz wraz łypie okiem na Krysine królewny.
– Ty… pójdź ino tutaj… – zaszemrał nieśmiały głosik od komina.
Służbisty paź ani drgnął. Powieki tylko uniosły się odrobinę, z oczu strzelił jasny promyczek i zagasł pod rzęsami.
– Ty… – powtórzyła Krysia głośniej – pobaw się ze mną.
– Nie wolno – odmruknął chłopiec.
– Dlaczego? Boisz się pana? Rozmawia przecież z jej miłością, ani cię widział nie będzie. Patrzaj, jakie ładne lalusie…
– Co mi po kukłach… – syknął przez zęby. – To nie dla mnie zabawka.
– Nie lubisz lalusiów? Naprawdę nie lubisz? Ach, szkoda! A pieski lubisz? Widzisz, jaki ten przedziwny? Takie ma nóżki cieniuśkie, niczym gałązeczki, a pyszczuś, widzisz, jak wydłużony? Śmiech zbiera, prawda? No… połóż tę czapkę i te rękawice na przymurku, a siędnij sobie wedle mnie… ot tak, widzisz, nic ci pan nie uczyni, bo okrutnie zagadany.
– Plagi66 dostanę.
– Gdzie zaś! Będziemy dawać pozór: ino smyrnie nogą, ty poskoczysz do drzwi. Toś ty jego pacholik?
– Paź jestem! – odpowiedział chłopiec i zadarł nos ku powale.
– Paź… aha, tak jak nasz Jasiek; już wiem. A tobie jak?
– Co mnie?
– No… Jasiek, Wojtek, Staszek, czy co takiego?
– Aha… Jędruś mi jest!… Chciałem rzec: Andrzej. Andrzej Chwalibóg. A ty?
– Ja? Krysia.
– A dalej?
– Cóż ma być dalej? Sad za dworem, a potem las.
– Et, co z tobą gadać! Pytam, jak się dalej nazywasz?
– Ano dziewczynka maleńka; a gdy urosnę, to będę panną u jej miłości, tak jak Ewusia albo Kachna. Pogłaskaj pieska, prawda, jaki gładziutki? Niczym odświętna szata jej miłości. Wiesz co, bawmy się tak; ja będę żoną, ty mąż, a to nasze dzieci.
– I piesek też?
– Co też ty gadasz! Taki duży, a nie wie, że pieskowe mamy muszą też być pieski. Ino lalusie są nasze.
– No i co?
– No i ożenię się z tobą, no i pójdziemy do sadu wiśnie rwać, niby to, bo przecie teraz jeszcze zima. Narwiemy pełny kosz, i… tego.
– I czego?
– Już nie pomnę, zabaczyłam. Znowu ty wymyśl co nieco, dlaczego ja ino mam gadać?
– Ano dobrze. Ja pojadę na łowy.
– Tak właśnie jak mój tatuś! A ja zostanę na grodzie, będę przędła tak jak moja matusia.
– I będziesz tęskniła za mną.
– A jakże. Oknem wyglądała będę i tak sobie zaśpiewam:
Czekam na cię, Jasiu, oczy wypatruję,
Widzi Bóg na niebie, jako cię miłuję.
– Śliczna śpiewka; ino dlaczego „Jasiu”?
– Bo mnie tak niania nauczyła.
Anna Jagiellonka wyjęła chustkę z torebki zwisającej u pasa na jedwabnym sznurze, otarła oczy i dalej powierzała swe skargi życzliwemu sercu Samuela Zborowskiego.
– Przewłóczą mnie to tam, to sam; w lutym koniecznie żądali, bym jechała do Krasnegostawu albo do Łęczycy; oparłam się, ledwie mi dali spokój. Ale za to, gdym się rwała do Tykocina po śmierci Zygmunta, by uczcić modlitwą najdroższego brata zwłoki, to mię nie dopuszczono67. Panowie Rad Koronnych dozorują mię ściśle, lękają się, bym co nie knowała wedle elekcji nowego króla.
– Miłościwa pani… gdzieżby to być mogło! Chyba złośliwe języki donoszą wam nicpotem.
– Wierz
62
63
64
65
66
67