Скачать книгу

stara, bo carna i mechem90 porośnięta… Nasa, to ci dopiro91 piękna; jakie to bierwiona grube, ho! ho! jeden w jeden ze starych modrzewiowych pni. Tatuś sami jeździli do boru, sami ścinali, sami budowali, ino im Błazej ze Zaborówka pomagał. Godali92 tatuś, ze ona jeszce będzie stała, jak nase prawnuki pomrą. Co to za jedne te prawnuki?… A niech se ta mrą, choćby i dziś, nic mi po nich…A jak u nas ciepluśko w zimie! Śniegu nawieje z nieba tyle, co ino strzechy stercą spod onych białości. Z rana łopatami drogę cynią93, zeby się drzwi dały otwierać. Potem wedle okien odgrzebią, bo śniezysko błony94 pozasłania i w izbie carna noc. Potem matusia rozpalą ogień, obiad warzą, a my se siedzimy dookoła, grzejemy sie. Ino ten dym straśnie w oczy gryzie, az nawet samemu tatusiowi łzy lecą. Jak się weźmie słać po izbie, to go w każdym kącie pełno, ino bez95 dach nie chce iść. Boi się, coby nie zmarzł. A pod wieczór, to nie ino matusia, ale tatuś krokiem za drzwi nie idą, choć wrota mocne i parkan wysoki. »Głodnemu wilku96 głupi ino dowierza«, gadają tatuś. Ciekawość, duzo tez ta wsi na całym świecie? Chybo niewiela. Pusca ino i pusca. Tatuś mnie brali ze sobą, jak jeździli do barci miód podbierać. Tak mi się przykrzyły one drzewa i drzewa, pod samo niebo. I znowu jesce więkse, jesce grubse, jesce gęściejse. Pewnikiem za puscą to juz jest koniec świata i piekło, nawedem97 raz słysał, jak coś straśnie wyło. Ani chybi diabły se robiły smak na chrześcijańskie duse. Kunie98 to ci tak chrapały ze strachu… Jakze? Diabłów by się nie bały? Tatuś batem zacięli, ale niepotrzebno, bo ze swojej woli gnały jak ten wicher, omal wozu nie potrzaskały o kamieniska i korzenie. A jak my przed chałupę zajechali, to tatuś ino jedno słowo burknęli do matki; nie zmiarkowałem jakie, ale mnie w te pędy kazali klęknąć przed krzyzykiem i cały pacierz zmówić. Oni myślą, ze ja nie zgadł, co to było! Diabły nas goniły i chciały porwać do piekła. Ale się tatuś gorzyj bali niz ja. Cięgiem ino krzyceli: »Jezusie, Maryjo… ratujcie nas!!« A nad kuniami99 to przez100 końca święte krzyze znacyli. Wszystko to dobrze, ino co mnie tak w łokieć gniecie? No… widzicie ludzie… korzenisko jakiesi! Ehe, juści, cudak nie korzenisko! Sprawiedliwie wygląda jak jascurecka. O… pyszcek, ino ślipki naznacyć, tu znowu łapki jak raz gdzie się nalezy; wydłubać krzynę i gotowe. Ogon ci ta długocki… przytnie się kapkę i będzie”.

      Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się.

      „Zbiją tatuś… A za co by mieli bić? Dy101 krowy w porządku, to mi wolno robić, co chcę”.

      I dalejże skrobać, dłubać, wygładzać, zaokrąglać, zaostrzać; brwi zmarszczył, koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej, w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła. Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa, co gorsza, nie w głowie mu tatuś.

      Skończył. Ujął drewienko w dwa palce, wyciągnął rękę, żeby się z daleka przyjrzeć, i przekrzywiwszy główkę, patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia.

      „Oj ty, ty… jakbym cie na ziemi do słońca położył, toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie. Ino by się dziwowali, coś taka niemrawa, chi, chi, chi!… Jezu! A krowy gdzie? Rety… ludzie… o matko… tarasą102 tez to plebańskie103 zyto, tarasą!”

      Zerwał się jak oparzony, ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę.

      „O Jezusińku… jakże ja sobie z nimi dam rady! Oj, spierą104 mnie tatuś, spierą… chyba mnie na śmierć ubiją! O rany… Kuba, Scepon105, Bartek z kijmi106… juz po mnie!”

      Nie pytając wiele, co się z krowami stanie, potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki.

      „Niech mnie ta gonią… Pan Jezus miłosierny… może w tej stronie brodu nie znają, a ja znam. Rzyka107 głęboka, będą się bali”.

      Chlupnął bez namysłu, woda go z głową przykryła, ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna, a krok dalej – już tylko po kolana. Posuwał się zwolna, macając nogą ostrożnie, żeby na dziurę nie natrafić.

      Parobcy księdza proboszcza, zajęci wypędzaniem bydła ze szkody, nie spostrzegli w pierwszej chwili, gdzie się pastuszek podział. Karbowy108 Kuba wydawał rozkazy:

      – Ty, Bartek, odprowadzisz gadzinę109 do naszej stajni; jego wielebność przeznaczy sam, ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki.

      – Ihi, juści – szyderczo się roześmiał Szczepan, skryty przeciwnik, zazdrosny o władzę Kuby – juści mu tak pilno czekać onej pamiątki; widzicie, jak pięknie przebrodził rzekę, o! już na drugi brzeg się spina!

      – Tysiąc pieronów! Goń… łapaj… No lećże… co stoisz?!

      – Nie pójdę; brodu nie znam… pływać nie umiem…

      – To gnaj krowy, niedojdo. Bartek, chodź, a raźno!

      Pobiegli cwałem. Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła, musiał mu Bartek podać rękę, i zabawiwszy dobry kwadrans, ledwie się na drugi brzeg wygramolili. Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym, ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu. Rzucili się obaj w tę stronę, zamajaczyła im szara koszulka… Wawrzek dopadł pierwszy krzaków, stracili go z oczu.

      „O matko… już krzycą… wołają na mnie! Co takiego?… Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy110!”

      Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las… Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.

      „Ojej… kłuje mnie w środku… choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie… w bokach boli… matusiu!”

      Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.

      Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach… Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.

      „A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda… ale i tak mnie nie dogonili! Chi, chi, chi… Juści, śmiej się głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraże, okropa świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. – Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. – Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać”.

      Uszedł ze sto kroków

Скачать книгу


<p>90</p>

mechem (gw.) – dziś popr.: mchem. [przypis edytorski]

<p>91</p>

dopiro (gw.) – dopiero. [przypis edytorski]

<p>92</p>

godali (gw.) – gadali, mówili. [przypis edytorski]

<p>93</p>

cynią (gw.) – czynią. [przypis edytorski]

<p>94</p>

błona – w średniowieczu szkło było bardzo drogie, więc mniej zamożni ludzie wstawiali w okna pęcherze rybie lub zwierzęce. [przypis edytorski]

<p>95</p>

bez (gw.) – przez. [przypis edytorski]

<p>96</p>

wilku – popr. forma C. lp: wilkowi. [przypis edytorski]

<p>97</p>

nawedem raz słysał (gw.) – nawet raz słyszałem. [przypis edytorski]

<p>98</p>

kunie (gw.) – konie. [przypis edytorski]

<p>99</p>

kuniami (gw.) – końmi. [przypis edytorski]

<p>100</p>

przez (gw.) – bez. [przypis edytorski]

<p>101</p>

dy a. ady (daw.) – przecież, ależ. [przypis edytorski]

<p>102</p>

tarasić (gw.) – deptać, tratować. [przypis edytorski]

<p>103</p>

plebański (daw.) – księży, proboszczowski. [przypis edytorski]

<p>104</p>

spierą (gw.) – spiorą. [przypis edytorski]

<p>105</p>

Scepon (gw.) – Szczepan. [przypis edytorski]

<p>106</p>

z kijmi – dziś popr. forma N. lm: z kijami. [przypis edytorski]

<p>107</p>

rzyka (gw.) – rzeka. [przypis edytorski]

<p>108</p>

karbowy (daw.) – nadzorca robotników. [przypis edytorski]

<p>109</p>

gadzina – w Krakowskiem lud nazywa gadziną zwierzęta domowe i drób. [przypis autorski]

<p>110</p>

pirwy (gw.) – pierwej, najpierw. [przypis edytorski]