Скачать книгу

się do walki, a on dał jej do niej okazję. Był jedną z nielicznych osób, na której mogła się bezpiecznie wyładować.

      – Jesteś terrorystą – rzuciła. – Zabijałeś ludzi.

      Przez jego twarz przemknął jakiś wyraz, niemal zbyt szybko, by go zauważyć, a potem znowu się uśmiechnął.

      – Pewnie tak. Ale już nim nie jestem.

      – Nie wiem, czemu ojciec nie trzyma cię w więzieniu – powiedziała.

      – Och, na to pytanie znam odpowiedź. Jestem jego tańczącym niedźwiedziem – wyjaśnił Holden, a potem położył się na trawie i popatrzył w niebo.

      Wysoko białe chmury na tle błękitu i migoczące światła platform konstrukcyjnych za nimi. Teresa zrozumiała grę. Wciągał ją w rozmowę. Ten tekst o deszczu i glebie, skąd wzięło się imię Piżmak. Teraz tajemniczy komentarz o tańczącym niedźwiedziu. Wszystko to były zaproszenia, ale to od niej zależało, czy zechce z nich skorzystać.

      – Tańczący niedźwiedź? – zapytała.

      – W dawnych czasach królowie trzymali na dworach groźne zwierzęta. Lwy, lamparty, niedźwiedzie. Uczyli je wykonywać sztuczki, a przynajmniej nie zjadać zbyt wielu gości. To był sposób na pokazanie swojej potęgi. Wszyscy wiedzą, że niedźwiedź jest zabójczy, ale król jest tak potężny, że niedźwiedź jest dla niego tylko zabawką. Gdyby Duarte trzymał mnie w celi, ludzie mogliby pomyśleć, że się mnie boi. Albo że mogę stanowić zagrożenie, jeśli się wydostanę. A skoro pozwala mi chodzić i pozornie jestem wolny, to jasno daje do zrozumienia wszystkim przychodzącym do pałacu, że obciął mi jaja. – Wcale nie wydawał się rozgniewany. Ani zrezygnowany. Jeśli już, to prawie rozbawiony całą sprawą.

      – Od takiego leżenia zamokną ci plecy.

      – Wiem.

      Chwila się przeciągała i poczuła, że cisza zaczyna jej przeszkadzać.

      – Ilu ludzi zabiłeś?

      – To zależy, jak liczyć. Starałem się nikogo nie zabić, gdy mogłem tego uniknąć. Ale, wiesz… Jestem w więzieniu. Jestem przekonany, że w tej chwili przynajmniej dwóch bardzo dobrze wyszkolonych snajperów trzyma mnie na muszce i są gotowi rozwalić mi głowę, gdybym spróbował cię skrzywdzić. Więc nie tylko nie mam najmniejszej ochoty ci niczego robić, dosłownie nie mógłbym nawet, gdybym uważał to za dobry pomysł. To właśnie cały sens tańczącego niedźwiedzia: jest najmniej niebezpiecznym elementem dworu, bo wszyscy są tego świadomi. Najniebezpieczniejsi są ci, którym ufasz. Dużo więcej królów i księżniczek zostało otrutych przez przyjaciół niż zjedzonych przez niedźwiedzie.

      Zabrzęczał jej ręczny terminal. Pułkownik Ilich chciał z nią rozmawiać. Wysłała potwierdzenie, ale nie otworzyła połączenia. Holden uśmiechnął się do niej szeroko.

      – Obowiązki wzywają? – zapytał.

      Teresa nie odpowiedziała, po prostu klepnęła się w udo. Piżmak dźwignęła się na nogi i podeszła, równie zadowolona z odejścia, co z zostania. Teresa odwróciła się w stronę Budynku Rządowego. Gdy Holden się odezwał, jego głos brzmiał emocjami. Jakby próbował zmieścić w słowach więcej znaczenia, niż mogły pomieścić sylaby.

      – Jeśli się martwisz, powinnaś mieć na mnie oko.

      Obejrzała się. Siedział. Zgodnie z jej ostrzeżeniem miał ciemną mokrą plamę na plecach, ale chyba się tym nie przejmował.

      – Obserwują mnie cały czas – powiedział. – Nawet gdy wydaje się, że tego nie robią. Powinnaś mieć na mnie oko.

      Zmarszczyła czoło.

      – Dobrze – rzuciła, a potem odeszła.

      Idąc z powrotem do swoich pokoi i pułkownika z Piżmak, sapiącą radośnie przy jej boku, Teresa spróbowała dokonać inwentaryzacji swoich uczuć. Wciąż czuła cierpienie Connora i Muriel i wstyd z jego powodu, ale te uczucia nie były tak bezpośrednie jak wcześniej. Towarzyszył im też niepokój, którego nie potrafiła zdefiniować – wiedziała tylko, że ma jakiś związek z faktem, że Piżmak lubi spotykać się z Jamesem Holdenem, a ona nie.

      Pułkownika Ilicha znalazła w ogólnodostępnym salonie. Kanapy i fotele wydawały się całkiem inne bez zajmujących je uczniów. Widok ścian wywoływał wrażenie, że zrobiły krok do tyłu i jest teraz trochę więcej miejsca na pustkę. Jej kroki odbijały się echem, podobnie jak uderzenia pazurów Piżmak o kafelki podłogi. Ilich czytał coś na swoim terminalu, ale wstał, gdy tylko się zbliżyła.

      – Dziękuję – powiedział. – Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem?

      – W niczym ważnym – potwierdziła. – Spacerowałam.

      – Doskonale. Twój ojciec poprosił mnie, bym sprawdził, czy jesteś dostępna.

      – Coś się stało?

      – Atak piracki w układzie Sol – wyjaśnił Ilich. – Atak związany z bardzo nieprzyjemnymi sugestiami dotyczącymi zabezpieczeń – dodał po chwili. – Może być konieczne zastosowanie zdecydowanej reakcji.

      – Zginęło coś ważnego?

      – Tak. Jednak zanim pójdziemy do twojego ojca… – Mina Ilicha złagodniała. Przez chwilę na jego twarzy rysowało się to samo, co Teresa widziała przed chwilą u Jamesa Holdena. Wyglądało to nieco upiornie. – Nie chcę być wścibski, ale odniosłem wrażenie, że dzisiaj podczas zajęć w klasie coś cię martwiło.

      To była jej chwila. Wystarczyłoby, żeby powiedziała, że nie czuje się już dobrze w towarzystwie Muriel, i dziewczyna nigdy więcej nie przekroczyłaby progu Budynku Rządowego. Albo że chce wybrać się na następną wycieczkę pod namioty organizowaną przez szkołę. Wtedy mogłaby się wymknąć i pocałować chłopca nad brzegiem wody. Czuła te słowa w swoich ustach, realne i twarde jak cukierki. Ale wtedy Ilich by wiedział. I tak wiedział.

      „Najniebezpieczniejsi są ci, którym ufasz”.

      – Teresa? – zapytał Ilich. – Czy coś jest nie tak?

      – Nie – odparła. – Wszystko w porządku.

      Rozdział dziesiąty

      Elvi

      Coś było nie tak. Nie wiedziała, w czym tkwi problem, tylko że odbiera przemożne poczucie zagrożenia i dyslokacji. Kaszlała i wymiotowała płynem do oddychania, a Fayeza już nie było. Jego prycza wyglądała na pustą i suchą. Czyli opuścił ją jakiś czas temu. Umysł powoli budził się do życia. Znajdowała się na Jastrzębiu. Lecieli z dużym ciągiem do układu Tecoma. Leżała na pryczy przeciążeniowej do wysokiego ciągu. I coś poszło nie tak.

      Spróbowała zapytać „co się stało?”, ale zdołała wypowiedzieć tylko coś w rodzaju „ssstło”.

      – Proszę jeszcze nie próbować mówić – odezwał się jej technik medyczny, sympatyczny młody chorąży imieniem Calvin, o ciemnej skórze i rysach nasuwających Elvi myśl, że jego przodkowie mogli pochodzić z tego samego rejonu Afryki Zachodniej, co jej. Nigdy nie zapytała, bo prawie na pewno tego nie wiedział. Lakończycy nie dzielili zainteresowania Ziemian swoim pochodzeniem etnicznym. Jego twarz zdawała się pływać, a jej umysł sprawiał wrażenie odłączonego od ciała.

      – Co… – powiedziała, ignorując jego radę, a potem znowu zaczęła wymiotować.

      – Nie mówić – powtórzył z większym naciskiem Calvin. – Kiedy była pani nieprzytomna, wystąpiła u pani reakcja na mieszankę usypiającą. Musieliśmy przeprowadzić trochę testów i wykonać procedurę przed obudzeniem pani, żeby się upewnić, że pani nie zaszkodzimy.

      Calvin

Скачать книгу