Скачать книгу

to. Tylko Kaziuka do wojska biorą.

      – Biorą?

      – A biorą.

      – Tak to?…

      – Aha. A wiesz, że zarobek u mnie dobry. Parobek głodu nie zazna i jeszcze odłoży.

      – Wiadomo – przyznał Romaniuk.

      – Tak ja sobie pomyślałem, że twój, niby Nikita, podchodziłby do takiego zajęcia.

      – Czemu nie.

      – Nu, to jak?

      – Co jak?

      – Nu, z Nikitą?

      – Ano, żeby u ciebie, do pracy?

      – Aha.

      Romaniuk podrapał się po głowie, w jego małych, siwych oczkach błysnęła radość. Powiedział jednak obojętnym tonem:

      – Chłopak zdrowy…

      – To i chwała Bogu – śpiesznie mruknął Prokop w obawie, by Romaniukowi nie przyszło do głowy zapytanie o zdrowie Wasila. – Tylko żeby na przyszły piątek przyszedł, bo w piątek Kaziuka biorą.

      – To dobrze, bracie, że mówisz. Bo jego w domu nie ma. On teraz aż do Oszmiany pojechał.

      – Roboty szukać?

      – A pewno.

      – Ale wróci?

      – Co nie ma wrócić? Zaraz z Radoliszek pocztową karteczkę do niego wyślę.

      – No, to i dobrze. Żeby na piątek…

      – Toż rozumiem.

      – Pracy teraz wiele. Nie zdołam bez dwóch parobków – dodał Prokop.

      – Przyjedzie na czas.

      – To z Bogiem!

      – Z Bogiem.

      Romaniuk potrząsnął lejcami, na co zresztą mały, brzuchaty siwek nawet nie zwrócił uwagi, i pogrążył się w myślach pełen zadowolenia. Wielkie to jednak było wyróżnienie, że Mielnik spośród tylu wybrał jego syna.

      Odwrócił się i spojrzał na żonę. Z grubych chustek, które szczelnie opatulały jej głowę, widać było tylko nos i oczy.

      – Naszego Nikitę Mielnik bierze – powiedział.

      Baba westchnęła:

      – Boże, mój Boże!…

      I nie wiadomo było, czy cieszy się, czy się martwi. Zresztą Romaniuk nigdy się nad tym nie zastanawiał. Głos już miała taki jękliwy.

      Cieszył się i Prokop. Strasznie nie lubił zmian i niepokojów. Teraz sprawa była załatwiona. Tak mu się przynajmniej zdawało, a zdawało się aż do piątkowego wieczoru.

      Dnia tego później niż zazwyczaj zabrał się do zamykania młyna. Wciąż czekał. Domowi nawet nie domyślali się, dlaczego jest taki zły, gdyż nikomu nie powiedział. Ale za to w sobie pienił się znowu. Przecie wyraźnie kazał mu przyjść w piątek! Kaziuka już nie było. Od jutra roboty nawali, a tu choć głową w ścianę bij.

      – Czekaj ty, szczenię zatracone – warczał cicho, kręcąc brodę.

      I przysięgał sobie, że nie weźmie go, choćby z samego rana przyszedł. Sobota to nie piątek. Lepiej pierwszego lepszego, z gościńca, nawet złodzieja, byle nie Nikitę.

      Ale i nazajutrz Nikitka się nie zjawił. Trzeba było wziąć do pomocy jednego z chłopów, który żyto do młyna przywiózł.

      Następnego dnia, jako w niedzielę, młyn był nieczynny, Prokop, pomodliwszy się, choć mu gniew w pacierzach przeszkadzał, wyszedł przed dom i usiadł na ławeczce. Długo żył, ale nie zdarzyło mu się jeszcze, by ktoś zrobił mu taki zawód. Chciał chłopcu łaskę wyświadczyć, a ten nie zjawił się. Oczywiście, musiał w Oszmianie pracę znaleźć i dlatego nie przyjechał, ale i to go nie usprawiedliwiało.

      – Pożałują tego te Romaniuki – mruczał, pociągając dym z fajki.

      Słońce świeciło jasno. Dzień był ciepły i cichy. Nad stawami zganiało się ptactwo w pogoni za owadami. Nagle na gościńcu rozległ się warkot. Stary przysłonił oczy ręką. Gościńcem pędził motocykl.

      – W dzień święty takie rzeczy – splunął. – Boga się nie boją.

      Wiedział, o kim mówi. Cała okolica już od wiosny wiedziała, że to z Ludwikowa, z fabryki, syn właściciela, młody pan Czyński. Za inżyniera za granicami się uczył, a teraz na odpoczynek do rodziców przyjechał. Gadali, że po ojcu miał zarząd fabryki objąć, ale jemu w głowie był tylko ten motocykl, diabelska maszyna, żeby ludziom po nocach spać nie dawać i konie na drogach straszyć.

      Toteż z niechęcią spoglądał stary za tumanem kurzu znikającym na gościńcu. A patrząc w tamtą stronę zobaczył człowieka idącego drogą do młyna. Człowiek szedł wolno, równym krokiem, na plecach niósł węzełek na kiju. Najpierw zdawało się Prokopowi, że to Nikitka, i krew mu napłynęła do twarzy, ale gdy idący zbliżył się, okazało się, że jest już niemłody, z czarną, siwiejącą brodą.

      Przyszedł, ukłonił się, po bożemu pozdrowił i zapytał:

      – Czy pozwolisz przysiąść i o wodę poprosić? Dzień gorący i pić się chce.

      Młynarz obrzucił go uważnym spojrzeniem, odsunął się, robiąc obok siebie miejsce na ławce i skinął głową.

      – Przysiąść każdemu wolno. A wody u nas, dzięki Bogu, nie brakuje. Ot tam, w sionce, ceber stoi – wskazał za siebie.

      Przybysz wydał mu się sympatyczny. Smutną miał twarz, ale Prokop sam zbyt wiele zmartwień przeżył, by lubił twarze wesołe. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzyło. Od każdego zaś podróżnego człowiek może czegoś ciekawego dowiedzieć się. Ten zaś widać z dalekich stron pochodził, bo jego mowa inna była.

      – A skądże to Bóg prowadzi? – zapytał Prokop, gdy nieznajomy wrócił i usiadł, ocierając wierzchem dłoni krople wody, osiadłe na brodzie i na wąsach.

      – Z daleka. A teraz spod Grodna idę. Za pracą.

      – I od Grodna toś pracy nie znalazł?

      – Owszem, robiłem przez miesiąc u kowala w Mickunach. A robota skończyła się, to i poszedłem dalej.

      – W Mickunach?

      Tak.

      – Znam tamtego kowala. Czy to nie Wołowik?

      – Wołowik, Józef. Z jednym okiem.

      – To prawda. Iskra mu wypaliła. A znaczy się ty sam też kowal.

      Przybysz uśmiechnął się:

      – I kowal, i nie kowal. Każdą robotę znam…

      – Jakże to tak?

      – Ano już lat ze dwadzieścia10 po świecie chodzę, to i nauczyłem się wielu rzeczy.

      Stary zerknął spod krzaczastych brwi.

      – A po młynarskiej części też pracowałeś?

      – Nie, nie zdarzyło się. Ale ja także, panie Mielnik, prawdę powiem. Nocowałem ja w Pobereziu u niejakich Romaniuków. Dobrzy ludzie. I tam słyszałem, że ich syn do pracy u ciebie zgodzony. Ale on w Oszmianie robotę dostał w kooperatywie i wracać nie chce.

      Prokop nachmurzył się.

      – To ciebie Romaniuki przysłali?

      – Gdzież tam. Ale posłyszałem, to, myślę, skorzystam. Zajść i zapytać nie

Скачать книгу


<p>10</p>

lat ze dwadzieścia – dalej w tekście inaczej: dwanaście. [przypis edytorski]