ТОП просматриваемых книг сайта:
Testamenty. Маргарет Этвуд
Читать онлайн.Название Testamenty
Год выпуска 0
isbn 9788380324312
Автор произведения Маргарет Этвуд
Жанр Современная зарубежная литература
Серия Opowieść Podręcznej
Издательство PDW
Tytuł tej książki, znaczący tyle co „obrona życia”, wybrałam bardzo stosownie, bo cóż innego tu robię, jeśli nie bronię własnego życia? Życia – w czym sama się utwierdzam – które musiałam wieść. Niegdyś, przed nastaniem obecnego reżimu, nie poświęcałam uwagi obronie własnego życia. Nie sądziłam, że zachodzi taka potrzeba. Byłam sędziną sądu rodzinnego, a pozycję tę osiągnęłam dzięki wielu dziesięcioleciom jałowej mitręgi i mozolnego pięcia się po szczeblach kariery, i pełniłam swoje obowiązki najsprawiedliwiej, jak potrafiłam. W praktycznych ramach swojej profesji pracowałam na rzecz poprawy świata, tak jak ową poprawę rozumiałam. Łożyłam na organizacje dobroczynne, uczestniczyłam w wyborach federalnych i miejskich, przedstawiałam ważkie opinie. Uważałam, że żyję cnotliwie; zakładałam, że moja cnotliwość spotka się z choćby umiarkowanym poklaskiem.
W dniu mego aresztowania pojęłam, jak bardzo się myliłam w tej i wielu innych kwestiach.
IV
Pies na Ciuchy
.
Zapis zeznania świadka 369B
7
Twierdzą, że zawsze będę nosiła bliznę, ale już prawie wydobrzałam, czyli owszem, jestem chyba dość silna, żeby to teraz zrobić. Chcieliście, żebym opowiedziała wam, jak zamieszałam się w tę całą historię, więc spróbuję, chociaż sama nie wiem, od czego zacząć.
Zacznę od tego, co się wydarzyło tuż przed dniem moich urodzin – czy raczej dniem uchodzącym za moje urodziny. Neil i Melanie okłamali mnie w tej kwestii: zrobili to, kierując się jak najlepszymi intencjami, ale kiedy się dowiedziałam, mocno się na nich rozgniewałam. Niełatwo mogłam utrzymywać w sobie gniew, ponieważ wtedy oboje już nie żyli. Co prawda można gniewać się na zmarłych, ale nie można z nimi porozmawiać o tym, co zrobili, a jeżeli już, to tylko jednostronnie. Oprócz gniewu czułam się też winna, bo zostali zamordowani z mojego powodu, jak uważałam.
Zbliżały się jakoby moje szesnaste urodziny. Najbardziej cieszyłam się, że otrzymam prawo jazdy. Czułam się za duża na przyjęcie urodzinowe, chociaż Melanie zawsze dawała mi ciasto i lody, śpiewała Daisy Bell, starą piosenkę, którą lubiłam jako dziecko, lecz teraz budziła moje zażenowanie. Owszem, później dostałam ciasto – czekoladowe z lodami waniliowymi, moje ulubione – ale nie mogłam go zjeść. W tym czasie Melanie już nie było.
W dniu urodzin odkryłam, że jestem oszustwem. Nie w takim sensie jak nieporadny iluzjonista, ale falsyfikatem, jak fałszywy antyk. Byłam celowo wykonaną podróbką. W tamtej chwili – zaledwie ułamek sekundy wcześniej – byłam taka młoda, lecz już nie jestem. Jak niewiele czasu potrzeba, aby odmienić twarz: wyrzeźbić ją jak drewno, utwardzić. Koniec z szeroko otwartymi rozmarzonymi oczami. Stałam się ostrzejsza, bardziej skoncentrowana. Zawęziłam się.
Moi rodzice, Neil i Melanie, prowadzili sklep o nazwie Pies na Ciuchy. Sprzedawano w nim głównie używaną odzież, chociaż Melanie nazywała ją „uprzednio kochaną”, bo jej zdaniem „używana” znaczyła tyle co „wykorzystywana”. Na szyldzie przed sklepem uśmiechał się różowy pudel w falbaniastej spódniczce, z różową kokardą na głowie i torbą zakupową w łapce. Pod spodem widniało wypisane kursywą hasło w cudzysłowie: „Nigdy byś nie powiedział!”. Miało ono znaczyć, że te używane ciuchy są tak świetne, że nikt nigdy by nie powiedział, że były używane, ale to wcale nie była prawda, bo w większości sprzedawano tam szmaty.
Melanie mówiła, że Psa na Ciuchy odziedziczyła po babce. Przyznawała, że szyld jest staromodny, ale ponieważ ludzie przyzwyczaili się do niego, zmienianie go oznaczałoby brak szacunku.
Nasz sklep znajdował się na Queen West, w kwartale, który kiedyś cały tak wyglądał – sklepy tekstylne, pasmanterie, tani len, sklepy z rzeczami za dolara. Teraz jednak okolica stawała się coraz bardziej ekskluzywna: wprowadzały się kawiarnie promujące uczciwą konkurencję i serwujące produkty organiczne, outlety znanych marek, sławne butiki. Melanie zareagowała, wieszając w oknie slogan „Sztuka do noszenia”. Sklep był jednak zawalony najróżniejszymi ubraniami, których nikt nie nazwałby sztuką do noszenia. Owszem, jeden kąt poświęcono niby na markowe rzeczy, ale w Psie na Ciuchy nigdy nie znalazłoby się nic drogiego. Reszta to był istny miszmasz. Zaglądali tam najróżniejsi ludzie: młodzi, starzy, szukający okazji lub po prostu lubiący się porozglądać. Zdarzali się też sprzedający: bezdomni próbowali wyciągnąć kilka dolarów za koszulki kupione na garażowych wyprzedażach.
Melanie pracowała na głównym piętrze sklepu. Ubierała się w jasne kolory, pomarańczowy i jaskraworóżowy, twierdziła bowiem, że wprowadzają twórczą energię, a zresztą w głębi serca była trochę Cyganką. Zawsze pogodna i uśmiechnięta, choć nieustannie wypatrywała złodziei sklepowych. Po godzinach sortowała i pakowała: to dla organizacji dobroczynnych, tamto sztuka do noszenia. Sortując, podśpiewywała melodie ze starych musicali. Do jej ulubionych należały Oh, What a Beautiful Morning oraz When You Walk Through a Storm. Śpiew Melanie grał mi na nerwach, ale dziś jest mi z tego powodu przykro.
Czasami sprawy ją przytłaczały: za dużo materiału, tkaniny wzbierały jak fale oceanu i groziły, że ją zaleją. Kaszmir! Kto niby miał kupić trzydziestoletni kaszmir? On nie zyskiwał z upływem lat, mówiła, w przeciwieństwie do niej.
Neil miał siwiejącą, nie zawsze przystrzyżoną brodę i niezbyt wiele włosów. Choć nie wyglądał na biznesmena, zajmował się „sprawami finansowymi”: fakturami, księgowością, podatkami. Biuro miał na piętrze, dokąd wchodziło się po wyłożonych gumą schodach. Był tam komputer, szafka na akta i sejf, ale poza tym pomieszczenie niezbyt przypominało biuro: było równie zatłoczone i zagracone jak sklep, ponieważ Neil lubił zbierać. Miał kilka nakręcanych pozytywek. I zegary, całe mnóstwo rozmaitych zegarów. Stare maszyny liczące z wajchą. Plastikowe zabawki łażące lub skaczące po podłodze, takie jak misie, żaby i sztuczne szczęki. Projektor do slajdów, jakich nikt już nie używał. Aparaty fotograficzne – Neil bardzo je lubił. Twierdził, że niektóre robią lepsze zdjęcia niż najbardziej nowoczesne aparaty. Wypełniały całą półkę.
Pewnego razu zostawił otwarty sejf i zajrzałam do środka. Zamiast spodziewanych plików banknotów ujrzałam tylko maleńki przedmiot z metalu i szkła, który uznałam za jeszcze jedną zabawkę, jak skaczące sztuczne szczęki. Nie wiedziałam jednak, jak ją nakręcić, a bałam się jej dotknąć, bo była bardzo stara.
– Mogę się nią pobawić? – zapytałam Neila.
– Czym?
– Zabawką w sejfie.
– Nie dziś – odparł z uśmiechem. – Może jak dorośniesz.
Zamknął sejf, a ja zapomniałam o dziwnym przedmiocie do czasu, gdy miałam sobie o nim przypomnieć i zrozumieć, czym był.
Neil starał się naprawiać różne rzeczy, ale często musiał się poddać z powodu braku części. Wtedy rzeczy po prostu leżały, „zbierając kurz”, jak mawiała Melanie. Neil nie lubił czegokolwiek wyrzucać.
Na ścianach wisiały stare plakaty: BĄDŹ CZUJNY, WRÓG NIE ŚPI z dawnej wojny; kobieta w ogrodniczkach prężyła bicepsy, by pokazać, że kobiety potrafią robić bomby; czerwono-czarny plakat przedstawiający mężczyznę z flagą, pochodził z Rosji, zanim ta stała się Rosją, wyjaśnił Neil. Plakaty należały do jego pradziadka z Winnipeg. O Winnipeg nie wiedziałam nic poza tym, że jest tam bardzo zimno.
W dzieciństwie uwielbiałam Psa na Ciuchy: czułam się tam jak w grocie pełnej skarbów. Nie pozwalano mi przebywać samej w biurze Neila, bo mogłabym „czegoś dotknąć” i połamać. Pod opieką dorosłych mogłam jednak bawić się pozytywkami, nakręcanymi zabawkami, maszynami liczącymi. Ale nie aparatami fotograficznymi, bo były zbyt cenne, jak mówił