Скачать книгу

Zgubił drogę, a coś podpowiadało mu, że zgubienie się w tym miejscu oznacza śmierć.

      Nie zatrzymywał się jednak, bo nie wiedział, co innego miałby zrobić. Drzewa zwarły się wokoło niego, a ich gałęzie zaczęły wyginać się pod podmuchami niewyczuwalnego wiatru, napierając na Royce’a i siekąc go. Gałęzie raniły go do krwi, a obok nich pojawiły się naraz cierniste krzewy, wbijając mu się w skórę i zatrzymując go w miejscu. Musiał zebrać wszystkie siły, by iść dalej przed siebie.

      Ale dlaczego miał iść dalej? Nie wiedział, gdzie jest, po co więc przeć tak naprzód, przez mrok i niepewne leśne drogi? Opuszczały go siły, czemuż więc nie miałby przysiąść na pniaku drzewa, złapać oddech i…

      - Jeśli się zatrzymasz, umrzesz, mój synu.

      Głos dobiegał spośród drzew i choć znał go jedynie ze snów, Royce natychmiast poznał, że należy do jego ojca. Obrócił się w stronę, skąd dochodził i ruszył przed siebie.

      - Ojcze, gdzie jesteś? – zawołał, idąc w stronę, z której zdawał się dobiegać głos jego ojca.

      Ta droga była jeszcze trudniejsza do przejścia. Musiał pokonać powalone drzewa, a każde kolejne przeskakiwał z coraz większym trudem. Z ziemi wystawały głazy i Royce miał teraz wrażenie, że musi tyle samo wdrapywać się na nie, co biec, by je ominąć. Biegnącej przed nim drogi nie sposób było odróżnić od reszty lasu i Royce poczuł, że przytłacza go rozpacz, bo nie wiedział, gdzie jest.

      Wtedy spostrzegł stojącego nieopodal białego jelenia. Nie ruszał się, patrząc na Royce’a wyczekująco. Z tą samą dziwną pewnością, którą odczuł wcześniej, Royce wiedział, że ten zwierz ma mu wskazać drogę. Odwrócił się w jego stronę i pobiegł jego śladem.

      Biały jeleń był szybki i Royce musiał wytężyć wszystkie siły, by nie stracić go z oczu. Miał wrażenie, że wysiłek rozsadzi mu płuca, a kończyny paliły go żywym ogniem. Mimo tego biegł dalej pomiędzy chłostającymi go gałęziami, aż wypadł na polanę, na której jeleń zniknął, a zastąpiła go okuta w zbroję postać, obrzeżona białym światłem.

      - Ojcze – odezwał się Royce, wciągając gwałtownie powietrze. Poczuł, jak gdyby brakło mu tchu, jak gdyby brakło mu czasu.

      Jego ojciec skinął głową i uśmiechnął się, po czym, nie wiedzieć czemu, wskazał dłonią coś w górze.

      - Musisz już stąd odejść, Royce. Kop, kop w stronę światła.

      Spoglądając w górę, Royce dostrzegł nad sobą światło, a gdy usłuchał ojca, światło zaczęło przybliżać się coraz bardziej i bardziej…

      ***

      Royce odzyskał przytomność, dysząc ciężko i krztusząc się. Pluł morską wodą i zaczął się podnosić, lecz czyjeś troskliwe ręce przytrzymały go w miejscu. Royce opierał się im przez chwilę, nim spostrzegł, że to Mark uciska jego brzuch, by wypompować z niego wodę.

      - Ostrożnie – odezwał się jego przyjaciel. – Wywrócisz tratwę.

      „Tratwa”, o której mówił, była ledwie kawałkiem masztu, który odłamał się, gdy okręt tonął, związanym z deskami. Razem tworzyły prowizoryczną platformę, kołyszącą się w górę i w dół na falach.

      Bolis, Neave i Matilde klęczeli na prowizorycznej łodzi, nieco bliżej jej skraju siedział Gwylim, a w powietrzu nad nimi kołowała Iskra. W boku Matilde widniała rana, którą mógł zadać nóż albo połamana deska. Tak czy inaczej, krew wyciekała z niej do wody, a Neave krzątała się przy niej, tnąc na kawałki żagiel, który miały posłużyć za bandaż. Ser Bolis usilnie próbował przymocować odłamek metalu do długiego kawałka drewna, formując z nich prymitywny harpun. Po jego własnej zbroi i orężu nie było ani śladu.

      Royce spojrzał szybko na siebie i spostrzegł, że kryształowy miecz nadal zatknięty ma u boku i zakuty jest w zbroję, którą zabrał z wieży hrabiego Undine’a.

      - Nie wiem, jak zdołałeś w tym wypłynąć – powiedział Mark. – ale udało ci się. Wynurzyłeś się na powierzchnię jak korek, a ja wyciągnąłem cię z wody.

      - Dziękuję – odparł Royce, wyciągając rękę do przyjaciela.

      Marka zacisnął na niej mocno swoją dłoń.

      - Tyle razy ocaliłeś mi życie, że nie musisz mi za to dziękować. Rad jestem, że przeżyłeś.

      - Tym razem przeżył – rzucił siedzący na dziobie ich prowizorycznej tratwy Bolis. – Nadal jesteśmy w niebezpieczeństwie.

      Royce rozejrzał się, próbując rozeznać się, co dzieje się dokoła nich. Zobaczył, że wyrzuciło ich głębiej w morze i Siedem Wysp znów było ledwie punktem na horyzoncie. Morze zaczynało się burzyć, jak gdyby miał rozpętać się sztorm. Tratwa jęczała pod ich ciężarem.

      - Zapomnij o włóczni – powiedział Royce. – Musimy silniej związać tratwę.

      - Nie widziałeś tego stwora, który pożerał ludzi – odrzekł Bolis. – Pożarł chyba wszystkich marynarzy, którzy pozostali na pokładzie tej większej części statku. Nie zamierzam zmierzyć się z tym morskim wężem bez broni.

      - A czy zamierzasz zmierzyć się z nim w wodzie, gdy tratwa się rozpadnie lub zatonie? – skontrował Royce. Widział stwora, którego przeląkł się Bolis i wiedział, jak bardzo był niebezpieczny, jednak śmierć w wodzie była równie pewna.

      Do masztu przywiązane były liny. Royce wskazał jedną z nich.

      - Niech każdy chwyci za linę, która jeszcze niczego nie mocuje i wykorzysta ją, by związać tratwę. To teraz najważniejsze, później zajmiemy się wiosłowaniem, by dopłynąć do brzegu, a dopiero wtedy bronią.

      - Łatwo ci mówić – odparł Bolis, ale usłuchał Royce’a. Także Neave i Mark poszli w jego ślady. Gdy Matilde poruszyła się, by im pomóc, osunęła się na miejsce, wykrzywiając twarz z bólu.

      - Poradzimy sobie – powiedział do niej Royce. – Czy to poważna rana?

      - Nie umrę od niej – odrzekła dziewczyna. – A przynajmniej… Nie sądzę, by miało się tak stać.

      - Czemu ona może siedzieć i wypoczywać? – zapytał Bolis.

      Neave natychmiast znalazła się przy nim ze sztyletem w dłoni.

      - Podaj mi jeden powód, dla którego nie miałabym cię wypatroszyć i rzucić rybom, najeźdźco.

      Royce ruszył w ich stronę, ale Gwylim go uprzedził. Bhargir wszedł pomiędzy nich, odsuwając ich od siebie.

      - Nie możemy pozwolić sobie na kłótnie – rzekł Royce. – Musimy działać razem, albo wszyscy się potopimy.

      Bolis i Neave mruknęli z niechęcią, ale wrócili do pracy i niebawem tratwa była już znacznie solidniejsza niż przedtem. Siedząc, Matilde usiłowała przymocować deskę do podłużnego kawałka drewna, składając z nich coś, co przypominało wiosło. Royce przyłączył się do niej i wkrótce każde z nich miało już wiosło.

      - W którym kierunku? – zapytał Bolis, a Royce wyciągnął rękę w odpowiedzi. Na takiej prowizorycznej tratwie możliwość była tylko jedna.

      - Z powrotem ku wyspom – rzekł.

      - I ku stworowi – zauważył Mark.

      - Może nam się poszczęści i nas nie spostrzeże – powiedział Royce.

      - Może już się nasycił – wtrąciła Neave ze spojrzeniem pełnym nadziei, że stwór pożarł każdego jednego marynarza na statku.

      Royce

Скачать книгу